oczywiście najbardziej urzekający odgłos: chrapliwy oddech mężczyzny siedzącego na krześle w kącie ciemnego magazynu. Miał związane ręce. I nogi. Na szyi stryczek. Struna, którą Stefan zostawił na chodniku jako makabryczną wiadomość o porwaniu, pochodziła z wiolonczeli; ten stryczek powstał natomiast z dwóch dłuższych, związanych ze sobą strun – najniższych i najgrubszych strun kontrabasu, jednego z instrumentów, które z powodzeniem przeniknęły z muzyki klasycznej do jazzu. Wykonane z błony surowiczej – warstwy pokrywającej owcze jelito – były najdroższe ze strun na rynku. Każda kosztowała sto czterdzieści dolarów. Wydawały najbardziej pełny i głęboki ton i wielu światowej klasy skrzypków, wiolonczelistów i kontrabasistów nie wyobrażało sobie wykonania barokowego utworu na czymś innym. Struny jelitowe były bardziej kapryśne od metalowych i nylonowych i mogły ulec rozstrojeniu pod wpływem najlżejszej zmiany temperatury lub wilgotności.
Nietolerancja strun na wilgoć nie miała jednak w tym momencie żadnego znaczenia dla Stefana; do powieszenia człowieka nadawały się znakomicie.
Pętla wisiała luźno na szyi mężczyzny, koniec stryczka leżał na podłodze.
Stefan zadrżał z podniecenia jak pielgrzym na początku wędrówki. Zadrżał też z zimna, mimo solidnych warstw naturalnej i sztucznej izolacji: miał krępą sylwetkę, gęste i kręcone włosy sięgające ramion, brodę oraz delikatny meszek na piersi i rękach. Prócz tego był opatulony w ciepłe rzeczy: biały podkoszulek, grubą, ciemnoszarą koszulę roboczą, czarną kurtkę nieprzemakalną oraz ogrodniczki, też ciemnoszare. Spodnie przypominały bojówki, ale bojówek nie nosił, ponieważ w miejscu, w którym do niedawna mieszkał, nie pozwalano nikomu mieć kieszeni. Stefan miał trzydzieści lat, ale dzięki gładkiej, dziecięcej cerze wyglądał młodziej.
Pomieszczenie, w którym znajdowali się mężczyźni, było usytuowane w głębi rozległego kompleksu. Stefan przygotował je wczoraj, wniósł tu stół i krzesła z innej części fabryki. Postawił tu też małą lampę na baterie. I swój sprzęt muzyczny, audio i wideo.
Zegarek na jego przegubie pokazywał godzinę dziesiątą piętnaście. Powinien już zaczynać. Starał się zachować ostrożność, ale z policją nigdy nic nie wiadomo. Czy ta dziewczynka widziała więcej, niż mu się zdawało? Tablica rejestracyjna była wprawdzie zabłocona, ale ktoś mógł zauważyć dwie pierwsze litery. Może to by wystarczyło, aby ustalić, że do wczoraj samochód stał na długoterminowym parkingu przy lotnisku Kennedy’ego? Przy użyciu algorytmów, dedukcji, technik przesłuchiwania… mogliby go zidentyfikować.
Nie możemy sobie na to pozwolić, prawda? Musimy być ostrożni.
Jestem ostrożny, nie bój się.
Stefan przypuszczał, że mógł wypowiedzieć te słowa na głos. Czasami nie był pewien, czy mówił do Niej w myślach, czy naprawdę. Nie był też pewien, czy rzeczywiście słyszy Jej odpowiedzi.
Rozstawił przed sobą sprzęt, sprawdził klawiatury, komputer, przewody i wtyczki. Pstryknęły wyłączniki. Zaszumiały twarde dyski, dodając kolejny dźwięk do tła.
Kap.
Jęk.
Szum.
Dobrze.
Aha, jeszcze szczur.
Szelest.
Dopóki brzmiały dźwięki, które nęciły i odwracały uwagę, Stefan miał duże szanse nie dopuścić do głosu Dzikich Wrzasków.
Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Pojawił się jeszcze jeden dźwięk, wytworzony przez niego. Stefan zagrał na casio melodię. Nie był wybitnie uzdolnionym muzykiem, ale zważywszy na jego zamiłowanie, jego uzależnienie, jego obsesję, radził sobie z klawiszami. Kiedy skończył, powtórzył utwór od początku. Całkiem udana interpretacja. Spróbował jeszcze raz.
Stefan nie modlił się w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale wysłał Jej dziękczynną myśl za inspirację, by wybrać akurat tę kompozycję.
Po chwili wstał i podszedł do człowieka z opaską na oczach, ubranego w czarne spodnie od garnituru i elegancką białą koszulę. Marynarka leżała na podłodze.
Stefan miał w ręku cyfrowy dyktafon.
– Nic nie mów.
Mężczyzna w milczeniu skinął głową. Stefan chwycił koniec stryczka i mocno napiął struny. Drugą ręką podsunął dyktafon pod usta mężczyzny. Charczące, rzężące odgłosy wydobywające się z jego ust brzmiały cudownie. Skomplikowane, zróżnicowane pod względem tonu i modulacji.
Można powiedzieć, że prawie melodyjne.
ROZDZIAŁ 4
Porwania i dochodzenia w innych poważnych sprawach na ogół prowadzi wydział specjalny nowojorskiej komendy głównej, w której nijakim budynku niedaleko ratusza na Dolnym Manhattanie było kilka sal konferencyjnych przeznaczonych dla zespołów prowadzących takie śledztwa. Bez nowoczesnej techniki, sexy gadżetów, bajerów z seriali telewizyjnych, które ogląda się po kilka odcinków z rzędu. Po prostu zwykłe pokoje.
Ponieważ jednak do sprawy zaangażowano Lincolna Rhyme’a, któremu niepełnosprawność utrudniała dojazd do siedziby policji, centralę ekipy prowadzącej dochodzenie w sprawie porwania urządzono w jego salonie, nie w budynku komendy.
Wiktoriański dom tętnił życiem.
Do Lona Sellitta dołączyły jeszcze dwie osoby. Szczupły mężczyzna w średnim wieku, o aparycji naukowca, w granatowym, tweedowym ubraniu, które w najlepszym razie można było nazwać staroświeckim. Mel Cooper miał bladą cerę, przerzedzone włosy na ciemieniu i nosił okulary, które stały się modne tylko dzięki popularności Harry’ego Pottera. Chodził w butach Hush Puppies. Beżowych.
Drugi nowo przybyły, Fred Dellray, agent specjalny biura okręgu południowego FBI. Wyjątkowo smukły mężczyzna o skórze barwy mahoniowego biurka, o które się właśnie opierał, na wpół na nim siedząc, ubrany w stylu… niespotykanym nigdzie indziej. Jego strój składał się z ciemnozielonej marynarki, pomarańczowej koszuli i krawata w kolorze bardziej kanarkowym niż prawdziwy kanarek, co przyznałby każdy miłośnik ptaków. W kieszonce tkwiła fioletowa poszetka. Spodnie w stonowaną granatową pepitkę prezentowały się natomiast znacznie skromniej.
Podczas gdy Cooper cierpliwie siedział na stołku laboratoryjnym w oczekiwaniu na dowody, które Sachs miała niebawem przywieźć, Dellray odszedł od biurka, by, spacerując po salonie, prowadzić dwie rozmowy telefoniczne naraz. Granice między kompetencjami służb stanowych i federalnych są mętne jak wody East River w marcu, ale w przypadku porwania bezdyskusyjnie zwierają szeregi. W wypadku tego przestępstwa rzadko dochodzi do kłótni o pierwszeństwo. Zadanie ocalenia życia uprowadzonej osobie skutecznie hamuje rozbuchane ego.
Dellray zakończył jedną rozmowę, a potem drugą.
– Możliwe, że dało się zidentyfikować ofiarę – oznajmił. – Trzeba się było deczko nagimnastykować, żeby połączyć część A z częścią B. Ale wszystko zaczyna się składać na prawdopodobieństwa.
Dellray skończył studia – między innymi psychologię i filozofię (owszem, można filozofować hobbystycznie) – ale w mowie potocznej używał gwary ulicznej własnego autorstwa, nie slangu gangsterów ani dialektu Afroamerykanów. Podobnie jak ubiór i zamiłowanie do czytania dzieciom Heideggera i Kanta, był to czysto dellrayowski styl.
Wspomniał o telefonie, o którym Sellitto mówił Rhyme’owi, podobno wyrzuconym przez porywacza z okna samochodu, kiedy z ofiarą w bagażniku uciekał z miejsca zdarzenia.
– Spece techniczni strasznie się napalili, kiedy usłyszeli, że mają się włamać do tego telefonu – taka łamigłówka od Apple’a to zawsze wyzwanie. Dla naszych ludzi to jak gra w Angry Birds. A tu patrzą, bęc, nie ma hasła! W dzisiejszych czasach! Zaczynają buszować w rejestrach