alt=""/>
Podobno nie ma już nad Amazonką plemion, które nigdy nie zaznały kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie ma Indian tak odizolowanych, że jeszcze nigdy nie widzieli Białych.
Ale to wcale nie znaczy, że człowiek cywilizowany bezpowrotnie utracił szansę na spotkanie ludzi żyjących w stanie pierwotnym. Są przecież odległe połacie dżungli do dziś nie tknięte przez cywilizację. Nigdy wcześniej nie eksplorowane, albo eksplorowane tak dawno temu, że wszyscy świadkowie tamtych czasów pomarli, a zdarzenia z nimi związane zarosły gąszczem legend i zapomnienia. Takie miejsca wciąż stanowią schronienie Dzikich.
DZICY
Wieczorami zasiadają w kucki przy wspólnych ogniskach; w szałasach pełnych dymu, który ma odstraszać moskity. Niskie, krępe postacie o miedzianobrązowym kolorze skóry. Czasami wymalowane czerwoną maścią z roztartych nasion onoto – jej zapach chroni skórę przed insektami. Nagie, albo prawie nagie ciała – niewielka przepaska biodrowa raczej podkreśla, niż zasłania. Zresztą ludzie tutaj są dumni z tego jak wyposażyła ich natura, i obnoszą to publicznie.
Wszyscy – kobiety, mężczyźni, dzieci – mają poprzekłuwane nosy i uszy, czasami także wargi i policzki; przetknięte przez nie piórka, kolorowe ciernie, rybie ości, kły dzikich zwierząt – to indiańska biżuteria.
Siedzą tak skupieni wokół ognia godzinę, może dwie – tu nikt nie mierzy czasu – czekają chwili, gdy moskity odlecą spać i będzie się można bezpiecznie rozejść do hamaków.
Te wieczorne godziny to pora Opowieści.
Niektóre z nich dotyczą czasów bardzo odległych. Takich, których nie pamiętają nawet najstarsi mieszkańcy wioski. Takich, których nie pamiętał nikt z żyjących już wtedy, gdy dzisiejsi Najstarsi byli jeszcze Najmłodszymi.
W tych Opowieściach pojawiają się niekiedy tajemnicze osoby o oczach w kolorze nieba i skórze tak bladej, jak brzuch oskubanego z piór ptaka garsa. O skórze bladej niemożliwie. Niewyobrażalnie.
A w dodatku porośniętej włosami…
Oczywiście nikt w te Opowieści nie wierzy. Najstarszym musiało się coś pomieszać. A nawet jeżeli nie im, to na pewno pomieszało się wcześniej tym, od których oni usłyszeli te wszystkie bujdy. I teraz bezmyślnie powtarzają.
Owłosione ręce i nogi, zarost na twarzy – to jeszcze można zrozumieć – po prostu Najstarsi mylą małpę z człowiekiem. Ale biała skóra? Eee tam.
Nikt im nie wierzy. Ale czy Wy uwierzylibyście, gdybym Wam powiedział, że żyją na ziemi ludzie o niebieskim odcieniu skóry? A przecież są tacy! Rzadka skaza genetyczna powoduje, że zamiast normalnego pigmentu, ich skóra produkuje ten sam barwnik, który zawierają niebieskie oczy. Barwnik jak najbardziej naturalny i ludzki, tyle że powstaje w niewłaściwym miejscu. Niewiarygodne i niewyobrażalne, prawda?
Tak więc Najstarszym nikt nie wierzy. I czasami ta niewiara ciągnie się przez długie lata, trwa wiele pokoleń. W tym czasie Najmłodsi dorastają do pozycji Wojowników, Wojownicy zasilają Starszyznę, a Najstarsi co noc snują plemienne Opowieści:
…O białych ludziach, którzy dawno, dawno temu płynęli rzeką w pobliżu naszej wioski. A myśmy ich obserwowali ukryci w nadbrzeżnym gąszczu. Trzymaliśmy dmuchawki gotowe do strzału. Wycelowane w białe szyje. Oni nas nie widzieli, ale myśmy się im przypatrzyli bardzo dokładnie – mieli białą skórę, a do tego włosy na rękach, nogach i policzkach. Niektórzy także na piersiach! Nie tak gęste jak u małpy, ale jednak włosy. Na pewno! I nie były to włosy w kolorze normalnych włosów – tylko brązowe. A u jednego żółte. I to właśnie ten z żółtą czupryną miał oczy w kolorze nieba…
Najstarsi opowiadają długo i ze szczegółami. Na podchwytliwe pytania odpowiadają zawsze tak samo – zgodnie – nigdy się nie mylą, nie plączą. Mimo to nikt im nie daje wiary. Nikt! Już nawet oni sami zaczynają wątpić we własne Opowieści.
Do czasu!
Do czasu, gdy moje czółno po raz pierwszy zaszura o piaszczysty brzeg rzeki pośrodku ich wioski…
PIERWSZY KONTAKT
Kilkakrotnie udało mi się dotrzeć do wiosek, gdzie wprawdzie wszyscy słyszeli już o istnieniu białych ludzi, ale nikt ich jeszcze nie widział.
Pierwszy kontakt z Dzikimi jest zawsze bardzo uciążliwy. Trzeba się uzbroić w masę cierpliwości. I poczucia humoru. Biały w indiańskiej wiosce to coś jak lądowanie UFO albo kino objazdowe. Przez pierwsze dni jest ośrodkiem natarczywego zainteresowania i nie zazna ni chwili prywatności. Nawet kiedy mu tej prywatności bardzo potrzeba, bo na przykład idzie „na stronę".
Po kilkunastu latach w dżungli wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że stadko dzieci idzie za mną w krzaki i kuca sobie dookoła, gdy ja kucam. Patrzą uważnie co robię, a ja przecież nie robię nic nadzwyczajnego. Przeciwnie, robię to, co wszyscy w krzakach na całym świecie. I chciałbym wtedy być sam. Sam!
– A sio! Poszły się gapić na kogoś innego! – niestety, takie wołanie nie pomaga.
Dzieciaki śledzą uważnie każdy mój ruch. Ale przede wszystkim podziwiają biel skóry. Bo skóra nigdzie nie jest tak biała, jak tam, gdzie te dzieci patrzą. Po to przyszły. Tak jak w innych szerokościach geograficznych przychodzą do cyrku popatrzeć na babę z wąsem.
Ja tu piszę „dzieci", a tymczasem to są chłopcy i DZIEWCZYNKI. Niektóre kucnęły za mną, ale inne kucają od frontu i bynajmniej nie patrzą mi w oczy. Rozglądają się po całym ciele. Wnikliwie.
Wprawdzie dla nich goły facet to żadna sensacja, raczej sprawa naturalna, codzienność, ale mnie bardzo trudno się przestawić. A jeszcze trudniej rozluźnić…
Ale w końcu natura robi swoje, a wstyd daje za wygraną. I wtedy dzieciaki zaczynają się głośno śmiać albo wiwatować!
To są te chwile, kiedy twarz białego człowieka rozkwita jak piwonia. Biały staje się na kilka chwil czerwonoskóry.
* * *
Pierwszy kontakt z dorosłymi wcale nie jest lepszy:
Najpierw mężczyźni organizują zbiegowisko, a zaraz potem, bez żenady, zaczynają gruntowną rewizję mojego bagażu. Każdy najzwyklejszy przedmiot jest tu całkowicie nowy. Zostaje więc obejrzany, obmacany oraz wypróbowany (przez wszystkich po kolei). Przymierza się części garderoby, rozkręca latarkę, wącha, a niekiedy smakuje pastę do zębów, krem na komary, lekarstwa… Indianie są ciekawi. A życie w dżungli, w kulturze zbieracko-łowieckiej, nauczyło ich poznawania świata poprzez dotyk i smak. I nauczyło ich dzielić się wszystkim, co trafia do wioski. Dlatego moje rzeczy w pewnym sensie przestają być moje. Indianie wprawdzie sami ich nie zabiorą, ale oczekują, że zostaną obdarowani. Tak tu jest na co dzień: gdy myśliwi wracają z polowania, najpierw pokazują swoje łupy, pozwalają je oglądać, podziwiać, dotykać, oceniać, a potem rozdzielają między pozostałych członków społeczności.
Biały człowiek, który tego nie wie i nie zachowa się zgodnie z indiańskimi zasadami, obrazi gospodarzy. Dlatego zawsze wożę ze sobą sporo rzeczy przeznaczonych do rozdania: groty do harpunów i strzał, noże, maczety, sól, haczyki do łowienia ryb. Nie muszę rozdać wszystkiego, co jest mi niezbędne, ale powinienem rozdać sporo, żeby w końcu mężczyźni odeszli usatysfakcjonowani i pozostawili resztę mojego bagażu w spokoju.
* * *