Wojciech Cejrowski

Gringo wśród dzikich plemion


Скачать книгу

i zaczynają skubać za włoski na nogach. Skubią tym bardziej, im bardziej mnie to irytuje. Wyrywają po jednym, a potem oglądają uważnie. Nowy kolor, nowy fason, no i jakie niezwykłe miejsce, gdzie te włoski wyrosły.

      Obserwują, dotykają, podglądają. Najchętniej w kąpieli. A najgorsze, że KOMENTUJĄ! Pół biedy, kiedy to robią słowami w niezrozumiałym narzeczu i człowiek nie wie o co im chodzi. Gorzej, kiedy zaczynają przy tym chichotać i wytykać palcami różne części mojego ciała. Nadal nie wiem, o co chodzi, ale sobie wyobrażam.

      * * *

      Pamiętam, jak pewnego razu tak bardzo pragnąłem uniknąć świdrujących kobiecych spojrzeń, że wstałem grubo przed świtem, wykradłem się z szałasu i chyłkiem poszedłem nad brzeg rzeki, by choć raz w spokoju i bez świadków umyć całe ciało.

      Zrzuciłem ubranie, wskoczyłem do rzeki, a potem stanąłem po kolana w wodzie i solidnie namydliłem skórę. To dobry sposób na pasożyty – mydli się człowiek cały, a potem stoi i czeka aż piana wyżre wszystko, co trzeba. Patrzyłem na przeciwległy brzeg i myłem zęby. A piana żarła.

      Dookoła panowała doskonała cisza.

      A piana żarła.

      Nadchodził świt.

      A piana żarła.

      I żarła.

      Wreszcie zdecydowałem, że już wystarczy. Opłukałem się, odwróciłem w stronę mojego brzegu i stanąłem, jak wryty: Na kamieniach naprzeciwko siedziało kilkanaście indiańskich kobiet wpatrzonych we mnie jak w obraz pt. „Adam w raju". Niestety, nigdzie w pobliżu nie było figowych listków.

      Za to moja twarz – na którą żadna z obecnych chwilowo nie patrzyła, bo były skupione na czymś innym – kwitła jak piwonia.

      MORAŁ:

      Jeżeli Dzicy zechcą dokładnie obejrzeć ciebie i cały twój bagaż, to obejrzą. Bez względu na twoje wysiłki, by było inaczej. Możesz się oczywiście opierać, ale wówczas wszystko tylko trwa dłużej. Dzicy są nadzwyczaj wytrwali i zawsze dopinają swego. Pierwszy kontakt trzeba po prostu przejść, tak jak się przechodzi różyczkę. I są na to tylko dwa sposoby: albo jedna wielka piwonia, albo spory bukiet mniejszych – całkiem bez piwonii się nie uda.

       PLEMIĘ WAI WAI

      Dzikich Wai Wai przetrwało niewiele ponad dwustu. Dzikich, czyli takich, którzy wciąż jeszcze żyją w kulturze pierwotnej: groty do swoich strzał wyrabiają z połupanych kamieni; cięciwy łuków z trzewi i ścięgien tapira; drewniane ostrza dzid utwardzają w ognisku; jadają wyłącznie to, co da im tropikalny las; i unikają kontaktu ze światem zewnętrznym. Tylko ich stroje, coraz częściej, pochodzą z importu.

      Ostatni dzicy Wai Wai wiedzą sporo o naszej cywilizacji. Słyszeli Opowieści Najstarszych, trochę widzieli na własne oczy.

      Znają nawet pieniądze. Tyle że w ich świecie są one całkowicie nieprzydatne. Do najbliższego sklepu musieliby najpierw płynąć czółnem, a następnie iść piechotą, w sumie kilkanaście dni. W jedną stronę! Co ja mówię „sklepu" – to nawet nie jest porządny stragan – ot, drewniana szopka wielkości szafy, ustawiona na pograniczu dwóch światów – dżungli i cywilizacji. Cywilizacja dostarcza tam, od czasu do czasu, niewielki asortyment plastikowej tandety Made in China, a Indianie przynoszą suszone mięso upolowanych zwierząt oraz wędzone ryby. Handel jest wymienny. Papierowe pieniądze przyjmowane są jedynie w drodze absolutnego wyjątku.

      POCZĄTEK WYPRAWY

      Przed wyruszeniem na wyprawę wiedziałem tyle:

      Gdzieś w dżungli na południu Gujany leży ostatnia wioska plemienia Wai Wai. Wszystkie pozostałe dawno podbito albo ucywilizowano. Ta ostatnia ocalała, bo leży bardzo daleko w głębi lasu. Gęstego, ciemnego i groźnego – takiego, który zabija intruzów.

      Od czasu do czasu, bardzo rzadko, pojedynczy myśliwi lub drwale natykają się w dżungli na ślady Indian. Ale Indianin zostawia ślady tylko wtedy, gdy sobie tego życzy. Jeśli nie chce być odnaleziony, możesz przejść o krok od niego i go nie spostrzeżesz. Z kolei on może cię obserwować, z bardzo bliska, całymi dniami. Będzie cię śledził, pilnował, zwodził i umiejętnie odciągał od swojej wioski, a ty się ani razu nie zorientujesz, że jest tuż obok.

      * * *

      Odnaleźć tę ostatnią wioskę nie było łatwo. Teren do zbadania ogromny i praktycznie niezamieszkany, a poza tym nie mieliśmy pewności, czy ona jeszcze w ogóle istnieje.

      Podstawowym źródłem informacji, a właściwie plotek na ten temat, było wojsko. Konkretnie jeden kapral i kilku szeregowców, którzy stanowili obsadę posterunku nazwanego hucznie: BAZA GUJAŃSKICH SIŁ OCHRONY POGRANICZA w LETHEM. W zamyśle twórców chodziło pewnie o wzbudzenie szacunku, jednak w kontekście tego, co się na ów posterunek składało, buńczuczna nazwa wywołuje śmiech. Był to zielono-biały barak z pustaków plus wygódka z blachy falistej. Wszystko usytuowane na końcu polnej drogi o długości… uwaga, uwaga… pięciuset kilometrów.

      A po co komu taka długa droga polna?

      Wróćmy jednak do początku:

      Początkiem najdłuższej polnej drogi świata są portowe ulice Georgetown. Tam jest ona jeszcze brukowana. Kręci się wokół doków, wchodzi na kilka wysuniętych w Morze Karaibskie betonowych nabrzeży, a w pewnym miejscu rozdwaja, i próbuje dotrzeć za granicę – na zachód do Wenezueli i na wschód do Surinamu. Obie próby kończą się smętnymi urwiskami na brzegu rzek granicznych – z braku pieniędzy na mosty.

      Ponieważ to wstyd być jedyną drogą w swoim kraju i prowadzić donikąd, droga decyduje się uderzyć na południe z nadzieją dotarcia do Brazylii i połączenia z pewną całkiem przyzwoitą dwupasmówką. To by było coś – tamtędy można dojechać do Manaus albo do Caracas, a dalej to już na cały kontynent.

      Niestety, asfaltu starczyło