że przybyliśmy do wioski w Wielkim Tygodniu, a więc w okresie świątecznym. Dla Wai Waiów nie miało to oczywiście żadnego znaczenia – oni prowadzą inną rachubę czasu i mają własne święta – ale dziwnym zrządzeniem losu tej wiosny nasz (chrześcijański) Wielki Tydzień zbiegał się z ich największym świętem, które, podobnie jak my, nazywają „Wielką Nocą".
Zadziwiło mnie, ile w tym starym indiańskim święcie było podobieństw do naszego Wielkiego Postu i Wielkanocy.
WIELKA NOC
Jakieś 40 dni wcześniej wszyscy myśliwi opuścili wioskę i udali się na odległe łowiska. Wówczas w wiosce zapanował okres wymuszonego postu – nie miał kto polować, dlatego jedzono głównie ryby i płaskie placki z tartego manioku, przypominające macę. Jednocześnie wszyscy przygotowywali się do Wielkiej Uczty, która miała nastąpić po powrocie myśliwych.
* * *
O świcie usłyszeliśmy płynące z oddali odgłosy trąb. Coś jakby rogi myśliwskie. Wszyscy mieszkańcy wioski wybiegli na brzeg rzeki, by przywitać zapowiadających się w ten sposób łowców.
Z mgły wypłynęły trzy obładowane pirogi. Były pełne łupów: wędzone mięso tapirów i małp, szlachetne ptactwo (część jako przysmak, inne celem oskubania na piękne pióropusze), leniwce, pekari, aguti i sporo innych, które ciężko było rozpoznać.
Myśliwi przybili do brzegu i zaczęli procesyjnie przenosić łupy-trofea do maloki (wielkiej okrągłej chaty służącej zebraniom). Nie wolno im było pomagać! Każdy sam nosił, a jednocześnie prezentował, co upolował. Potem przywoływał wybrane przez siebie gospodynie i ceremonialnie przekazywał im mięso, z prośbą o przygotowanie go na wieczorną Ucztę. Kobiety dziękowały, a następnie częstowały myśliwych cienką (postną?) zupką z orzeszków palmowych. Zupka była na oszukanie głodu i przypominała mi wyglądem zupkę śledziową, którą w każdy Wielki Piątek serwuje moja Babcia.
Po ceremonii przekazania darów, wszyscy na kilka godzin rozeszli się do swoich domów. Kobiety miały w tym czasie przyrządzić wyszukane potrawy mięsne – pierwszy od czterdziestu dni syty posiłek.
Wieczorem nastąpiła celebrowana hucznie wieczerza:
Najpierw wniesiono placki maniokowe – indiański chleb powszedni. Ponieważ są okrągłe i białe, przypominały mi ogromne hostie (miały po metrze średnicy). Zgromadzeni ludzie zaczęli się nimi dzielić, zupełnie tak, jak my dzielimy się opłatkiem lub święconym jajkiem – wymieniając uśmiechy i dobre życzenia na nowy sezon.
Następnie dostojni myśliwi odebrali od kobiet przygotowane przez nie mięso i zaczęli dzielić je sprawiedliwie między wszystkich.
Odrywali po kawałku, podchodzili do kolejnych osób i podawali – z ręki do ręki – zaglądając każdemu głęboko w oczy. Poważnieli przy tym na sekundę. Aż mnie od tego świdrującego spojrzenia przeszły ciarki – poczułem się wyróżniony. Podobnie jak wówczas, gdy przyjmowałem Pierwszą Komunię świętą.
Potem myśliwi poili wszystkich chichą – indiańskim winem. Obchodzili całe zgromadzenie z jedną wspólną miseczką, zrobioną ze zdrewniałej skorupy kalebasy. Nabierali gęstego płynu i podawali każdemu, znów zaglądając mu głęboko w oczy. Kolejne ciarki.
Nikt się nie upił, choć w tropikalnym klimacie chicha szybko idzie do głowy. Ludzie zachowywali się radośnie, ale przez cały czas z godnością. Dostojnie.
W tym dniu przypadał nasz Wielki Czwartek – pamiątka Ostatniej Wieczerzy. A Indianie świętowali jeszcze cztery dni – aż do swojej Wielkiej Nocy.
KONIEC WYPRAWY
Egzotyczna wyprawa kończy się w chwili osiągnięcia celu, czyli w momencie dotarcia na szczyt najwyższej góry, na biegun północny, itp. Takie miejsca mają tę cechę, że stamtąd nie ma dokąd dalej pójść, można już tylko zacząć wracać. A powrót do domu to przecież nie jest żadna wyprawa. Powrót to powrót – tylko tyle – choćby był powrotem z najbardziej nawet egzotycznej ekspedycji.
* * *
Z ostatniej wioski Wai Waiów też można było wyłącznie wracać. W dodatku wracało się bez względu na to, w którą stronę człowiek poszedł – stamtąd w każdym kierunku było już tylko bliżej i bliżej do cywilizacji.
Ale w przeciwieństwie do biegunów i szczytów gór, w indiańskich wioskach można jeszcze po zakończeniu wyprawy pozostać.
Ja zawsze zostaję – czasami na długie tygodnie – i taki pobyt uważam za rzecz ciekawszą od samej wyprawy.
MORAŁ:
Pracochłonne docieranie dokądś, to tylko kwestia techniczna. Wyprawa, to zaledwie wyczyn mięśni i trochę hartu ducha. Prawdziwie ciekawe i wartościowe jest dopiero to, co następuje później – a więc życie codzienne pośród ludu o innej kulturze. I codzienne spostrzeganie, że człowiek pierwotny, często nazywany Dzikim, różni się od nas jedynie ilością noszonej odzieży.
5 Autorowi chodzi o sawannę Rupunui. Nawiasem* mówiąc, fantastyczne miejsce na rezerwat dzikiej przyrody – na powierzchni równej Portugalii mieszka zaledwie 500 osób. [przyp. tłumacza]
6 Albo inaczej: 27 godzin terenową ciężarówką, bez przerw na sen. A na siusiu tylko wtedy, gdy zachce się kierowcy.
7 Wyjątek stanowiło wojsko – kapral zawsze mówił to samo. A potem pytał szeregowców, czy to prawda, na co oni zgodnym chórem odpowiadali: Tajes!
8 Ludzie z wielkich metropolii radzą sobie z tym problemem zasiadając przed telewizorami i przenosząc się z kanału na kanał.
9 Kilkanaście dni potem okazało się, że Indianin nie powiedział wówczas całej prawdy – jego imię brzmiało bowiem EKUFA, z „E" na początku. Do dzisiaj nie wiem, czemu postanowił wydzielać mi tę informację po kawałku. Jednego jestem pewien – zrobił to z PREMEDYTACJĄ.
* Trzeba by tylko gdzieś poza ten nawias przegnać krowy, których na Rupunui jest pół miliona. [przyp. Autora]
ŻYCIE CODZIENNE DZIKICH
Kolejna wyprawa, tym razem do Wenezueli. Kolejne „dzikie" plemię. Pierwsze spojrzenia – jak zwykle pełne nieufności. I broń – stale w zasięgu ręki.
A zaraz potem wielka natarczywa ciekawość i rewizja całego bagażu. Pierwsze palce skaleczone moją golarką. Pierwsze oczy oślepione zaglądaniem do latarki. Pierwsze piski i śmiechy, kiedy ktoś posmakował pachnące owocowo mydło.
Jest też pierwszy nieskrywany podziw ze strony mężczyzn – kiedy rozwieszam mój wojskowy hamak.