Karol May

Skarb w Srebrnym Jeziorze


Скачать книгу

po dłuższej chwili odważył się jeden zapytać:

      – Blenter, kim był ten człowiek?

      Stary ocknął się z zadumy.

      – Kim był? Na pewno nie Indianinem! Biały potwór, jakiego wśród czerwonoskórych nie znajdziesz. Tak, ludzie, powiem wam nawet, że był tym, czym my wszyscy jesteśmy – był… rafterem!

      – Jak to? Rafterzy wymordowali twoją rodzinę?

      – Tak, rafterzy! O, nie mamy bynajmniej powodu do dumy z naszego rzemiosła. Wszyscy przecież jesteśmy prawie złodziejami!

      Uwaga spotkała się z żywymi protestami. Blenter jednak ciągnął niezmieszany:

      – Ta rzeka, nad którą jesteśmy, ten las, którego drzewa wyprzedajemy, nie są naszą własnością. Zabieramy cudze, a zastrzelilibyśmy każdego, kto by chciał nas przepędzić. Czy to nie kradzież? Czy to nie rabunek?

      Spojrzał wokoło, a że milczeli, mówił dalej:

      – I z takimi mordercami miałem wtedy do czynienia. Przybyłem z Missouri z rzetelnym kontraktem w kieszeni. Żona i synowie byli ze mną; mieliśmy bydło kilka koni, świnie i wielki wóz pełen sprzętów, gdyż byłem wcale zamożny. W pobliżu nie mieszkał żaden osadnik, ale też nie potrzebowaliśmy nikogo; mieliśmy wszak osiem rąk silnych i dostatecznie pracowitych. Wkrótce stanął barak. Wykarczowaliśmy las pod uprawę i zaczęliśmy obsiewać rolę. Pewnego dnia zginęła mi krowa; udałem się do lasu, aby jej poszukać. Wtem usłyszałem uderzenia siekier; poszedłem za ich głosem i zobaczyłem sześciu rafterów, którzy ścinali moje drzewa. Przy nich leżała krowa; zastrzelili ją, aby mieć żarcie. No, messurs, co byście uczynili na moim miejscu?

      – Ubiłbym tych drabów – odpowiedział jeden – i miałbym do tego prawo. Według praw Zachodu kradzież konia lub krowy podpada karze śmierci.

      – Słusznie, ale ja tak nie postąpiłem. Mówiłem uprzejmie do tych ludzi i żądałem tylko, aby moją ziemię opuścili i zapłacili za krowę. Wyśmieli mnie. A następnego dnia brakło drugiej krowy. Rafterzy ją ukradli. Kiedy znowu zaszedłem, była poćwiartowana, a pasy jej suszyły się na pemikan (mięso suszone na słońcu). Groziłem, że zrobię użytek z przysługującego mi prawa, i zażądałem odszkodowania. Wtedy jeden, który uchodził za ich dowódcę, podniósł broń do mnie. Roztrzaskałem mu ją kulą. Nie chciałem go ranić i celowałem w karabin. Potem pośpieszyłem, aby przyprowadzić synów. We trzech nie obawialiśmy się wcale owych sześciu; kiedy jednak przyszliśmy, już ich nie było. Teraz naturalnie wskazana była ostrożność; przez parę dni nie oddaliliśmy się poza najbliższy obręb baraku. Czwartego dnia skończyła się nam żywność; udałem się więc ze starszym synem, aby zdobyć mięso. Mieliśmy się na baczności, ale nie było ani śladu rafterów. Kiedyśmy powoli i cicho przedzierali się przez las, ujrzałem nagle, może o dwadzieścia kroków, owego dowódcę za drzewem. Lecz i on spostrzegł mego syna i wymierzył do niego z karabinu. Nie było nigdy moją pasją zabijać bez potrzeby człowieka, toteż przyskoczyłem tylko szybko, wyrwałem mu strzelbę z ręki, a nóż i pistolet zza pasa i wymierzyłem taki policzek, że upadł na ziemię. Nie stracił jednak przytomności, a nawet był żwawszy ode mnie; w jednej chwili zerwał się i znikł, zanim mogłem wyciągnąć ku niemu rękę.

      – Do wszystkich diabłów! Za tę głupotę musiałeś potem odpokutować! – zawołał jeden z towarzyszy. – Założę się, że ten człowiek zemścił się za to uderzenie!

      – Tak, zemścił się – potwierdził stary zerwawszy się; przeszedłszy jednak kilka razy tam i z powrotem, usiadł i ciągnął dalej: – Szczęście sprzyjało nam na polowaniu. Kiedy wróciliśmy, poszedłem poza dom złożyć zdobycz. Zdawało mi się, że słyszę okrzyk przerażenia, ale, niestety, nie zwróciłem na to uwagi. Wchodząc do izby, ujrzałem przy ognisku moich ludzi powiązanych i zakneblowanych; równocześnie i mnie pochwycona i rzucono na ziemię. Rafterzy przyszli w czasie naszej nieobecności do farmy i pokonawszy żonę i młodszego bów i, przerażony, wykrzyknął jego imię. Mordować jak tchórze umieli, ale aby stawić opór w sześciu tej jednej osobie, zabrakło im odwagi; uciekli w las, kryjąc się poza domem.

      – To ów przybysz wzbudzający obawę musiał być znakomitym westmanem?

      – Westmanem? Pshaw! To był Indianin! Tak, ludzie, mówię wam, uratował mnie czerwonoskóry!

      – Czerwonoskóry? I wzbudził taki postrach, że sześciu rafterów uciekło przed nim? Niemożliwe!

      – To był Winnetou!

      – Winnetou, Apacz? Wielkie nieba! To rzeczywiście możliwe! Czy i wtedy był już tak znany?

      – Był wówczas wprawdzie w początkach swej sławy, ale jeden z rafterów, ten, który wykrzyknął jego imię i pierwszy znikł, poznał go już widocznie w sposób taki, że nie życzył sobie powtórnego spotkania. Ponadto, kto widział choć jeden raz Winnetou, ten wie, jakie wrażenie wywiera już samo pojawienie się jego.

      – Ale pozwolił tym drabom umknąć?

      – Zrazu, tak! Czy ty byś inaczej postąpił? Po ich pośpiesznej ucieczce poznał wprawdzie, że nie mają czystego sumienia, ale przecież nie znał rzeczywistego stanu rzeczy. Dopiero podszedłszy zobaczył na ziemi trupy, których przedtem nie mógł dostrzec. Wiedział już, wprawdzie, że popełniono zbrodnię, ale nie mógł ścigać zbiegów, bo musiał się mną zająć. Kiedy się obudziłem, klęczał nade mną, zupełnie jak ów Samarytanin z Pisma świętego. Oswobodził mnie od więzów i knebla. Nie czułem z odrętwienia żadnego bólu, toteż chciałem się podnieść, ale Indianin mi nie pozwolił. Przeniósł trupy i mnie do domu, gdzie mogłem się łatwo obronić przed rafterami, gdyby im przyszło na myśl powrócić; potem udał się do najbliższego sąsiada, aby sprowadzić kogoś, kto by mnie pielęgnował w chorobie. Musicie wiedzieć, że ten sąsiad mieszkał w odległości przeszło trzydziestu mil, a Winnetou nigdy jeszcze nie był w tej okolicy. Nad ranem przybył z nim i jego parobkiem.

      Potem opuścił nas, aby pójść śladem morderców. Nie wracał przez tydzień. Ja tymczasem pochowałem zmarłych i poleciłem sąsiadowi, aby sprzedał posiadłość. Moje rozbite członki nie były jeszcze wprawdzie zupełnie zdrowe, ale ze straszliwą mąką oczekiwałem powrotu Apacza. Dogonił rafterów, a podsłuchawszy ich, dowiedział się, że mają zamiar udać się do fortu Smoky – hill. Nie pokazał się ani im nic nie zrobił, bo zemsta należała do mnie. Kiedy nas pożegnał, wziąłem strzelbę, siadłem na konia i pojechałem. Resztę wiecie albo możecie się domyślić.

      – Nie wiemy nic! Opowiadaj dalej, opowiadaj!

      – Bądźcie pewni, że nie jest to dla mnie przyjemnością. Pięciu zostało zdmuchniętych, jeden po drugim; tylko szósty, i to najgorszy, umknął. Był rafterem, a może dotąd trudni się tym rzemiosłem; dlatego i ja zostałem rafterem, bo myślę, że go w ten sposób najpewniej spotkam. A teraz… Patrzcie tylko! Co to za ludzie?

      Skoczył, a inni poszli za jego przykładem, bo w tej chwili z ciemnego lasu weszły w obręb światła, padającego z ogniska, dwie postacie okryte pstrymi kocami. Byli to dwaj Indianie: stary i młody. Pierwszy podniósł uspokajająco rękę do góry i rzekł:

      – Nie obawiać się, my przyjaciele! Czy pracować tu rafterzy, którzy znać Czarnego Toma?

      – Tak, znamy go – odpowiedział stary Blenter.

      – On pójść, ażeby przynieść dla was pieniądze?

      – Tak, miał je podjąć; a powróci pewnie w przeciągu tygodnia.

      – On przyjść jeszcze prędzej. My więc być u właściwych ludzi, u rafterów, których szukać. Ogień mały zrobić, inaczej daleko widać, a także cicho mówić, bo daleko słychać.

      Odrzucił koc, przystąpił do ogniska i rozrzuciwszy polana, zagasił je, pozostawiając tylko kilka.