i wygładzony, a na nim kilka wyciętych znaków.
– Ja tobie też dać upominek – odezwał się. – To być totem Nitropan-homosza, tylko ze skóry, a nie złoto, ale gdy ty znaleźć się wśród Indian w niebezpieczeństwie i pokazać to, to niebezpieczeństwo zniknąć. Indianie znać i kochać Nitropan-homosz i słuchać jego totem.
Dziewczynka nie wiedziała, co to jest totem i jaką może mieć wartość, rozumiała tylko, że w zamian za pierścionek dał jej kawałek skóry. Nie okazała jednak po sobie rozczarowania. Była zanadto łagodną i dobroduszną, aby mogła zdobyć się na obrazę przez odrzucenie jego na pozór ubogiego daru, dlatego zawiesiła totem na szyi, na widok czego oczy młodego Indianina zabłysły radością.
– Dziękuję ci – odpowiedziała dziewczynka. – Mam coś od ciebie, a ty ode mnie. To cieszy nas oboje, chociaż i bez darów nie zapomnielibyśmy o sobie.
Teraz podziękowała mu także matka dziewczęcia prostym uściskiem ręki, a ojciec odezwał się:
– Jak mam wynagrodzić za ten czyn Małego Niedźwiedzia? Nie jestem biedny, ale wszystkiego, co mam, byłoby za mało w zamian za to, co on mi ocalił. Muszę więc pozostać jego dłużnikiem. Mogę mu tylko ofiarować upominek, którym by bronił się wobec wrogów tak, jak obronił moją córkę przed panterą. Czy Mały Niedźwiedź przyjmie tę broń? Proszę go o to!
Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni dwa nowe, pięknie wykończone rewolwery z rękojeściami wyłożonymi masą perłową i podał mu je. Młody Indianin ani chwilinie namyślał się, co ma uczynić; cofnął się o krok, wyprostował i rzekł:
– Biały człowiek ofiarować mi broń; to być wielka cześć, bo tylko mężowie otrzymywać broń. Ja przyjąć ją i używać, gdy bronić dobrych ludzi, a strzelać do złych. Howgh!
Po czym, wziąwszy rewolwery, zasadził je za pas. Teraz i ojciec jego nie mógł się dłużej powstrzymać. Widać było po jego twarzy, że walczy ze wzruszeniem.
– Ja także dziękować białemu mężowi – rzekł do Butlera – że nie dać pieniędzy jak niewolnikom lub ludziom, którzy nie mieć czci. To być wielka nagroda, której my nie zapomnieć. My zawsze przyjaciele białego męża, jego skwaw i jego córki. On dobrze schować totem od młodego Niedźwiedzia, bo być także mój. Wielki Duch dawać mu zawsze słońce i radość! Biali odeszli. Obaj Indianie usiedli na pace.
– Tua eneokh – dobrzy ludzie – rzekł stary.
– Tua, tua eneokh – bardzo dobrzy ludzie – zgodził się syn.
Że podziękowanie inżyniera wypadło według pojęć Indian tak tkliwie, nie było jego zasługą; za mało znał mentalność czerwonoskórych i ich zwyczaje, aby wiedzieć, jak się ma w tym wypadku zachować. Dlatego zapytał o radę Old Firehanda, a ten go pouczył.
Inżynier powrócił do myśliwego, który siedział z Tomem i Drollem przed kajutą, i opowiedział o przyjęciu, z jakim spotkał się jego dar. Kiedy wspomniał o totemie, można było z tonu jego głosu wyczuć, że nie umie ocenić wartości upominku.
Dlatego Old Firehand zapytał:
– Czy wiecie, sir, co to jest totem?
– Tak. Jest to własnoręczny znak Indianina, coś jak u nas pieczątka, umieszczony na najrozmaitszych przedmiotach.
– Objaśnienie jest słuszne, ale niezupełne. Nie każdy Indianin może mieć totem, lecz tylko naczelnicy; że ten chłopiec go ma, jest dowodem, iż dokonał czynu, który nawet czerwonoskórzy uważają za niezwykły. Totemy są rozmaite, stosownie do swego celu. Pewien rodzaj używany jest jako legitymacja lub potwierdzenie, a więc jak u nas pieczęć lub podpis. Ten jednak, który dla nas, białych, jest najważniejszy, uchodzi za polecenia tego, który go otrzymał, i stosownie do swej wartości, może być rozmaity. Pozwólcie mi tę skórę Obejrzeć!
Dziewczynka podała mu ją, a on obejrzał dokładnie.
– Czy możecie te znaki odcyfrować, sir? – zapytał Butler.
– Tak – odparł Old Firehand. – Przebywałem często i długo u najrozmaitszych szczepów i nie tylko mówię ich gwarami, ale także rozumiem pismo. Ten totem jest tak cenny, jak rzadko który. Napisano go w narzeczu Tonkawa i brzmi: „Szakhe – i – kanwan – ehlaten, henszon – szakin henszon szakin szakhe – i kauwan – ehlatan, he – el ni – ya”. Słowa te w dosłownym tłumaczeniu znaczą: „Jego cień jest moim cieniem, a jego krew jest moją krwią; on jest moim starszym bratem”. Pod tym znak młodego Niedźwiedzia. Określenie „starszy brat” jest jeszcze zaszczytniejsze niż samo „brat”. Tożem zawiera polecenie tak gorące, jak tylko można pomyśleć. Kto uczyni coś złego jego posiadaczowi, powinien oczekiwać surowej zemsty Wielkiego i Małego Niedźwiedzia i wszystkich ich przyjaciół. Zawińcie, sir, dobrze totem, aby znaki zachowały swą czerwoną barwę. Nie można przewidzieć, jak wielkie usługi może nam oddać, gdyż udajemy się w okolice zamieszkane przez sprzymierzeńców Tonkawa. Od tego kawałeczka skóry może zależeć życie wielu ludzi.
Steamer minął już Ozark, Fort Smith i Van Buren i zbliżał się teraz do miejsca, gdzie łożysko Arkansasu robi wyraźne zagięcie ku północy. Kapitan ogłosił, że około drugiej po północy dopłyną do portu Gibson. Aby mieć dość sił, większość podróżnych położyła się wcześnie spać, bo można było się spodziewać, że w porcie Gibson trzeba będzie czuwać do rana. Pokład opróżnił się, a również w salonie pozostało zaledwie kilka osób. W przytykającej palarni siedzieli Old Firehand, Tom i Droll, rozmawiając o swoich przygodach. Ostatni zachowywali się wobec Old Firehanda ż szacunkiem, pośpijcie spokojnie i prędko, bo po północy mamy przecież wstać!
Podróżni zajęli kabiny i w salonie pogaszono światła. Na pokładzie paliły się dwie przepisowe latarnie, jedna na przodzie, druga w tyle okrętu. Pierwsza oświecała rzekę tak jasno i daleko, że ewentualne przeszkody w żegludze mógł dość wcześnie zauważyć marynarz, stojący na mostku, i o nich donieść. Ten marynarz, sternik i oficer, chodzący po pokładzie, byli, jak się zdawało, jedynymi czuwającymi ludźmi oprócz obsługi maszyny.
Także trampi zachowywali się, jakby spali; przebiegły kornel umieścił swych ludzi dookoła otworu prowadzącego pod pokład, tak że nikt nie mógł się tam dostać nie widziany.
– Przeklęta historia! – szepnął do swego sąsiada. – Nie pomyślałem o tym, że w nocy stoi na pokładzie człowiek, uważający na wodę. Ten drab przeszkadza.
– Niewiele. Nie może dojrzeć otworu. Noc wszak zupełnie ciemna, a na niebie nie ma ani jednej gwiazdy. Ponadto musiałby patrzeć w obręb światła latarni, które by go oślepiało, gdyby się obrócił w naszą stronę. Kiedy zaczynamy?
– Zaraz. Nie ma chwili do stracenia. Musimy być gotowi przed przybyciem do portu Gibson. Świder mam; teraz zejdę na dół. Gdybyś mnie musiał ostrzec, to kaszlnij głośno.
Pod osłoną gęstych ciemności przysunął się ku otworowi i postawił nogi na wąskich schodach. Dziesięć prowadzących w głąb stopni przebył szybko i zbadał dyle, macając je rękami. Znalazłszy otwór, prowadzący w głąb kadłuba, zszedł po drugich schodach, liczących więcej stopni niż górne. Kiedy dotarł do spodu, potarł zapałkę i poświecił wokoło.
Przestrzeń, w jakiej się znajdował, miała wysokość człowieka i sięgała prawie środka okrętu, a ciągnęła się od jednej do drugiej burty. Dookoła leżało kilka małych pakunków.
Kornel przystąpił ku przedniej stronie i przyłożył świder do ściany okrętu, oczywiście poniżej linii wodnej. Pod silnym naciskiem jego ręki narzędzie szybko dziurawiło drzewo. Nagle natrafiło na silny opór; była to blacha, którą obłożono część kadłuba okrętowego, znajdującą się pod wodą. Należało ją przebić świdrem. Aby jednak woda szybko zalała wnętrze