tratwę i skierowała się ku niej. Domniemana kobieta, znajdująca się na tratwie, spojrzała na pokład, a poznawszy tego, który ku niej wołał, odpowiedziała wysokim falsetem:
– Co za traf, czy to wy, Tom? Bardzo się cieszę, że was tu widzę, jeśli to potrzebne! Co to za zwierzę?
– Czarna pantera, która zeskoczyła z okrętu. Zejdźcie jej z drogi! Prędko, prędko!
– Oho! Ciotka Droll nie ucieka przed nikim, nawet przed panterą, obojętne – czarną, niebieską czy zieloną. Czy można to bydlę zastrzelić?
– Pytanie! Ale tego nie dokażecie! Należała do menażerii, a jest najniebezpieczniejszym na świecie drapieżcą. Uciekajcie na drugą stronę okrętu!
Śmieszna postać zdawała się znajdować przyjemność w zabawie ze ścigającą panterą; poruszała kruchym wiosłem prawdziwie po mistrzowsku i umiała ze zdumiewającą zręcznością omijać zwierzę. W czasie tego zawołała swym piskliwym głosem:
– Zaraz ci pokażę, stary Tomie, gdzie się strzela do takiej kreatury, jeśli to potrzebne!
– W oko! – odpowiedział Old Firehand.
– Well! Pozwólmy teraz temu szczurowi wodnemu zbliżyć się.
Po tych słowach przyciągnął wiosło i chwycił za strzelbę, leżącą obok niego. Tratwa i pantera posunęły się szybko ku sobie. Drapieżca szeroko otwartymi, nieruchomymi oczyma patrzył na wroga, który przyłożywszy strzelbę do ramienia, zmierzył się i wypalił dwukrotnie. Odłożyć strzelbę, chwycić za wiosło i cofnąć tratwę – było dziełem jednej chwili. Pantera zniknęła, a tam gdzie ją po raz pierwszy widziano, wir wskazywał na miejsce walki jej ze śmiercią; potem zobaczono, że wypłynęła znacznie niżej na powierzchnię bez ruchu i martwa; płynęła tak przez kilka sekund, po czym woda pociągnęła ją znowu w głąb.
– Mistrzowski strzał! – zawołał Tom z pokładu, a zachwyceni pasażerowie mu wtórowali.
– Były dwa strzały – odpowiedziała awanturnicza postać na rzece. – W każde oko jeden! Dokąd płynie ten steamer, jeśli to potrzebne?
– Tam, gdzie znajdzie dość wody – odparł kapitan.
– Chcemy się dostać na pokład i w tym celu zbudowaliśmy tę tratwę. Czy zechcecie nas przyjąć?
– Czy możecie zapłacić za jazdę, maam (madame – pani) czy też sir? Nie wiem rzeczywiście, czy mam was wyciągnąć na pokład jako mężczyznę, czy jako kobietę.
– Jako ciotkę, sir. Jestem mianowicie Ciotką Droll, zrozumiano, jeśli to potrzebne? A co się tyczy zapłaty, to zwykłem płacić dobrym złotem albo nawet nuggetami.
– To chodźcie na pokład!
Kiedy spuszczano drabinę sznurową, wszedł na pokład chłopiec, również uzbrojony w strzelbę. Po czym „Ciotka”, zarzuciwszy karabin na plecy, podniósł się, chwycił drabinę, odepchnął tratwę i z kocią zręcznością wdrapał się na pokład, gdzie go przyjęto niezmiernie zdziwionymi spojrzeniami.
Rozdział II
„Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, pomimo, a raczej wskutek swych wolnomyślnych urządzeń, są krajem szczególnych chorób społecznych, które w państwie europejskim byłyby zupełnie niemożliwe”.
Znawca tamtejszych stosunków przyzna, że to twierdzenie współczesnego geografa ma swe uzasadnienie. Te choroby, o których mówi, można by podzielić na chroniczne i ostre. Do pierwszych należy zaliczyć przede wszystkim szukających wszędzie zwady próżniaków i awanturników, a potem przemytników, którzy grasują zwłaszcza wśród emigrantów. Przywary te są w Ameryce zakorzenione i, jak się zdaje, będą istniały przez niejeden jeszcze dziesiątek lat. Inaczej się ma sprawa z chorobą drugiego rodzaju, która prędzej się rozwija i krócej trwa. Tu należą bezprawne stosunki dalekiego Zachodu, wskutek których potworzyły się bandy rabusiów i morderców, a których może wytępić tylko master Lynch przez swe nieubłagane postępowanie. Dalej należy wspomnieć o ku-kluks-klanistach uprawiających swe rzemiosło w czasie wojny domowej, a także i później. Do najgorszych jednak i najniebezpieczniejszych chorób należą trampi, jako przedstawiciele najordynarniejszego i najbrutalniejszego włóczęgostwa.
Kiedy przez pewien czas handel i życie znalazły się w ciężkim położeniu i stanęło tysiąc fabryk, a dziesiątki tysięcy robotników znalazły się bez żadnego zajęcia, bezrobotni udawali się na wędrówki, które kierowały się przede wszystkim w stronę zachodnią. Stany, leżące po tamtej stronie Missisipi, zostały przez nich formalnie zalane. Jednak nastąpiła wkrótce segregacja: uczciwsi wzięli się do byle jakiej pracy, nawet gdy zajęcie było mało płatne a wytężające; najmowali się po większej części na farmy do pomocy przy żniwach i stąd nazywano ich harvesterami, żniwiarzami. Natomiast elementy stroniące od pracy połączyły się w bandy żyjące z rabunku, mordu i pożogi; spadły one szybko na najniższy stopień zepsucia moralnego, a przywodzili im ludzie, ku którym wyciągała się groźnie ręka sprawiedliwości.
Ci trampi pojawiali się w większych skupiskach, czasem do trzystu ludzi liczących, a napadali nie tylko pojedyncze farmy, ale nawet małe miasteczka, aby je złupić doszczętnie; opanowywali koleje, terroryzowali urzędników i posługiwali się pociągami, aby przenosić się szybko w inne strony i tam popełniać nowe przestępstwa. To zło tak się rozpanoszyło, że w niektórych stanach gubernatorzy byli zmuszeni wzywać pomocy milicji, by staczać z łotrami formalne bitwy.
Za takich trampów kapitan i sternik „Dogfisha” uważali kornela Brinkleya i jego towarzyszy. Banda liczyła około dwudziestu osób; była wobec tego za słaba, aby zadzierać z resztą pasażerów i załogą, jednak ostrożność nie była bynajmniej zbyteczna.
Kornel naturalnie zainteresował się ową cudaczną postacią, zbliżającą się do okrętu na kruchej tratwie, która tak wspaniale rozprawiła się z potężnym drapieżnikiem. Kiedy Tom wymienił owo szczególne nazwisko „Ciotka Droll”, kornel się śmiał; ale teraz, gdy obcy wszedł na pokład, ściągnęły mu się brwi i szepnął do swych ludzi:
– Ten łotr wcale nie jest tak śmieszny, za jakiego chce uchodzić. Mówię wam, musimy się mieć przed nim na baczności.
– Po cóż więc to przebranie? – zapytał któryś z nich.
– To nie jest wcale przebranie. Ten człowiek jest rzeczywiście oryginałem, a przy tym najniebezpieczniejszym, jaki może istnieć, detektywem.
– Pshaw! Ciotka Droll i detektyw! Ten osobnik może być, czym chcesz, ale detektywem nie jest; w to nigdy nie uwierzę.
– A mimo to jest nim. Słyszałem już o Ciotce Droll: ma być na pół zwariowanym stawiaczem sideł, który ze wszystkimi szczepami Indian jest na najlepszej stopie, dzięki swej wesołości. Nie wiedziałem, że go znam. Zobaczywszy jednak teraz, poznałem go. Ten grubas jest detektywem, jak amen w pacierzu. Spotkałem go w górze Missouri w forcie Sully, gdzie wyłowił pewnego kamrata spośród naszego towarzystwa i wydał na stryczek; on sam eden, a nas było przeszło czterdziestu.
– To niemożliwe! Mogliście mu przynajmniej wywiercić czterdzieści dziur w skórze!
– Nie, właśnie że nie mogliśmy. Droll działa więcej podstępem niż przemocą. Przypatrzcie się tylko tym oczkom, małym i chytrym jak u kreta! Nie ujdzie im nawet mrówka w najgęstszej trawie. Czepia się swej ofiary z największą i nie znoszącą żadnego oporu przyjaźnią i zatrzaskuje pułapkę, zanim możliwe jest nawet pomyśleć o zaskoczeniu.
– Czy zna ciebie?
– Chyba nie; wówczas nie mógł mi się przyjrzeć, a od tego spotkania upłynęło wiele czasu i ja bardzo się zmieniłem. Mimo to jestem zdania, że wskazane jest, abyśmy się zachowywali spokojnie i cicho,