Karol May

Skarb w Srebrnym Jeziorze


Скачать книгу

zabić w jednej chwili.

      – Ja nie dowierzam nawet zabijakowi – odezwał się Old Firehand do Czarnego Toma. – Fajerwerk byłby daleko lepszy, bo odstraszyłby zwierzę, nie zabijając go.

      Tymczasem pogromca wygłosił do publiczności krótkie przemówienie, podszedł do klatki i odsunąwszy ciężką zasuwę, usunął na bok wąską kratę, która otworzyła drzwi, mające niecałe pięć stóp wysokości. By wejść do środka, musiał się schylić i przy tym kratę przytrzymać rękami, a potem, będąc już w klatce, zamknąć ją za sobą; dlatego wziął zabijak w zęby, przez co stawał się zupełnie bezbronny, chociaż tylko na jedną chwilę. Wprawdzie był nieraz w klatce, ale wśród zupełnie innych okoliczności. Wówczas pantera nie przebywała całymi dniami w ciemności i nie było w pobliżu tyle ludzi, a także nie płoszyły jej stukanie maszyny, szum i łoskot kół. Tych wszystkich okoliczności nie wziął pod uwagę ani właściciel menażerii, ani pogromca, a skutki okazały się natychmiast.

      Kiedy pantera usłyszała szelest kraty, odwróciła się. Właśnie w tej chwili pogromca schyliwszy się wsadził do klatki głowę. Prawie jak myśl szybkie poruszenie zwierza, błyskawiczne drgnięcie i głowa, z której wypadł zabijak, znalazła się w paszczy pantery i… jedno pociśnięcie zmiażdżyło ją na miazgę.

      Krzyku, jaki się w tej chwili podniósł przed klatką, nie da się wprost opisać. Wszyscy zerwali się w dzikiej panice do ucieczki. Tylko trzy osoby pozostały na miejscu: właściciel menażerii, Old Firehand i Czarny Tom. Pierwszy usiłował zasunąć drzwi klatki, ale to było niemożliwe, bo ciało nieszczęsnego pogromcy leżało częścią w środku, a częścią na zewnątrz; właściciel menażerii chciał trupa chwycić za nogi i wyciągnąć.

      – Na miłość boską, tylko nie to! – zawołał Old Firehand. – Pantera wyjdzie za nim. Wepchnijcie ciało zupełnie do wnętrza, przecież to już tylko trup, a wtedy dadzą się drzwi zamknąć.

      Pantera leżała przed trupem pozbawionym głowy; rozwarta, skrwawiona paszcza, w której tkwiły potrzaskane kości, zwracała błyszczące oczy na swego pana; zdawało się, że odgaduje jego zamiar, bo ryknęła gniewnie i poczołgała się wzdłuż trupa, przytrzymując go ciężarem ciała. Głowa jej była zaledwie o kilka cali od otworu.

      – Precz, precz! Wychodzić! – wykrzyknął Old Firehand. – Tom, wasz karabin! Wasz karabin! Rewolwer tylko powiększy nieszczęście!

      Od chwili kiedy pogromca wszedł do klatki, upłynęło zaledwie kilkanaście sekund. Cały statek tworzył mieszaninę uciekających i krzyczących z trwogi, a drzwi do kajut i pod pokład zostały zupełnie zapchane. Uciekający schylali się poza beczki i paki i znowu biegli dalej, nie czując się nigdzie bezpieczni.

      Kapitan rzucił się ku swemu mostkowi i wskoczył nań, przesadzając po trzy, cztery schody na raz. Za nim szedł Old Firehand; właściciel menażerii schronił się za tylną ścianą klatki, a Czarny Tom pobiegł po swój karabin. Po drodze jednak, przypomniawszy sobie, że przywiązał do niego topór, a więc nie będzie go mógł natychmiast użyć, wyrwał starszemu Indianinowi strzelbę z ręki.

      – Sam strzelać! – rzekł ten, wyciągając rękę ku broni.

      – Puść! – krzyknął rozkazująco brodacz. – Ja strzelam w każdym razie lepiej niż ty!

      Odwrócił się ku klatce, którą pantera teraz opuściła podniósłszy głowę do góry, ryknęła. Czarny Tom złożył się i strzelił. Strzał zagrzmiał, ale kula chybiła; wyrwał więc spiesznie młodszemu Indianinowi strzelbę i wypalił z niej ku zwierzęciu – z tym samym skutkiem owej kobiety, którą Old Firehand uratował przed pan terą. Dziecko samo uciekało, gdy zobaczywszy matkę w niebezpieczeństwie, osłupiało w przerażeniu, a jasna, z dala widoczna sukienka wpadła w oczy zwierza. Pantera zdjęła łapy ze schodów, obróciła się i w długich na sześć do ośmiu łokci skokach rzuciła się na dziewczynkę.

      – Moje dziecko, moje dziecko! – rozpaczała matka.

      Wszyscy, widząc to, krzyczeli, lecz nikt nie mógł pomóc. Nikt? Przecież znalazł się jeden, i to ten, któremu najmniej przypisywano by odwagi i przytomności umysłu: młody Indianin.

      Stał z ojcem w oddaleniu może dziesięciu kroków od dziewczynki, kiedy spostrzegł straszne niebezpieczeństwo; błysnął oczyma i spojrzał na prawo i lewo, jakby szukając drogi ratunku; potem zrzucił koc z ramion, a krzyknąwszy na ojca w języku Tonkawa: „Tiakaifaf; szai szoyana! – Pozostań; będę pływał!” – skoczył w dwu susach ku dziewczynce, chwycił ją wpół, rzucił się z nią ku relingowi i stanął za nim. Tam zatrzymał się na chwilę, aby się obejrzeć. Pantera była poza nim i właśnie gotowała się do ostatniego skoku. Indianin rzucił się z poręczy w rzekę, nabierając rozpędu w bok, aby w wodzie nie znaleźć się obok zwierzęcia. Woda zakryła go wraz z dziewczynką; w tej chwili pantera, której siła skoku była ogromna, skoczyła na poręcz i runęła w rzekę.

      – Stop, stop, na miejscu! – zakomenderował przytomny kapitan przez tubę do hali maszyn.

      Dano kontraparę, steamer zatrzymał się i stanął spokojnie, bo koła nabierały tyle wody, ile było potrzeba, aby uniknąć cofania się.

      Ponieważ niebezpieczeństwo dla podróżnych minęło, wszyscy wybiegli pośpiesznie ze swych kryjówek ku burcie. Matka dziecka wpadła w omdlenie, a ojciec krzyczał przeraźliwie:

      – Tysiąc dolarów za uratowanie mej córki! Dwa, trzy, pięć tysięcy dolarów.

      Nikt go jednak nie słuchał: wszyscy pochylili się nad burtą, patrząc w rzekę, gdzie pantera, będąc znakomitym pływakiem, leżała w wodzie z szeroko rozłożonymi łapami i rozglądała się za łupem – nadaremnie.

      – Utonęli, dostali się pod koło! – biadał ojciec wyrywając sobie włosy.

      Nagle rozległ się po drugiej stronie statku ostry głos starego Indianina:

      – Nintropan-homosz być mądry; przypłynąć pod okrętem, żeby pantera nie zobaczyć. Tu być w dole!

      Podróżni tłoczyli się ku sterowi, a kapitan rozkazał rzucić liny. Rzeczywiście, w dole, tuż przy ścianie okrętu płynął na wznak, aby go nie uniosły fale, młody Niedźwiedź, podtrzymując nieprzytomną dziewczynkę. Liny prędko znalazły się pod ręką i zrzucono je; chłopiec jedną przywiązał dziewczynkę pod ramiona, a sam wdrapał się zwinnie po drugiej na pokład.

      Przyjęto go burzliwie i radośnie, lecz on odszedł dumnie, nie rzekłszy ani słowa. Kiedy jednak przechodził koło kornela, który również się przypatrywał, stanął przed nim i odezwał się tak głośno, aby każdy musiał go usłyszeć:

      – No, czy Tonkawa obawia się małego wściekłego kota? Kornel uciekł wraz z dwudziestu bohaterami, a Tonkawa skierował wielkiego potwora na siebie, aby uratować dziewczynkę i pasażerów. Kornel wnet jeszcze więcej usłyszeć od Tonkawa!

      Uratowaną wyciągnięto i zaniesiono do kajuty. Wtem sternik wskazał ręką ku przodowi okrętu i zawołał:

      – Patrzcie na panterę! Patrzcie, tratwa!

      Teraz skoczyli wszyscy ku wskazanej stronie, gdzie oczekiwało ich nowe, niemniej emocjonujące widowisko. Nie spostrzeżono przedtem małej tratewki, zbudowanej z chrustu i sitowia, na której siedziały dwie osoby, chcąc z prawego brzegu rzeki dostać się do steamera; robiły one wiosłami, sporządzonymi byle jak z gałęzi. Jedną z tych osób był chłopiec, drugą, jak się zdawało, kobieta, ubrana bardzo osobliwie. Zobaczono nakrycie głowy, podobne do starego czepka; pod nim widać było pełną, rumianą twarz z małymi oczkami. Reszta postaci tkwiła w szerokim worku czy czymś podobnym, fasonu czego i kroju nie można było określić, bo osoba ta siedziała. Czarny Tom zapytał Old Firehanda:

      – Sir, znacie tę kobietę?

      – Nie. A czy powinienem ją znać?

      – Tak