to możliwe? O tych dwu słyszałem w istocie już nieraz. Tonkawa się wyrodzili i tylko ci dwaj Nintropanowie odziedziczyli po przodkach zamiłowanie do wojny i snują się po górach i prerii.
– Tak, ci dwaj są dzielnymi ludźmi. Nie widzieliście, jak syn sięgnął pod koc po nóż czy tomahawk? Zobaczył, że twarz ojca pozostała nieporuszona, zaniechał dlatego natychmiastowej zemsty za tę obelgę. Mówię wam, tym Indianom wystarczy mgnienie oka tam, gdzie my, biali, potrzebujemy długiej mowy. Od tej chwili, gdy kornel uderzył starego w twarz, śmierć jego jest rzeczą postanowioną. Obaj Niedźwiedzie nie prędzej zejdą z jego tropu, aż go zdmuchną. Ale wymieniliście mu wasze nazwisko; jak słyszałem, jesteście Austriakiem. Jesteśmy więc krajanami.
– Jak to, sir? Wy jesteście także Austriakiem? – zapytał wielgus zdziwiony.
– Tak. Moje właściwe nazwisko jest Winter. I ja także jadę tym okrętem dość daleko, więc będziemy mieli jeszcze nieraz sposobność porozmawiać. Czy jesteście na Zachodzie dopiero od niedawna?
– Nie – odrzekł brodacz skromnie – jestem tu już nieco dłużej. Nazywam się Tomasz Grosser. Nazwisko rodowe się tu pomija, z Tomasza robi się Toma, a ponieważ noszę tak potężną czarną brodę, nazywają mnie Czarnym Tomem.
– Jak? Co? – zawołał Old Firehand. – Wy jesteście Czarnym Tomem, słynnym rafterem?
– Tom się nazywam, rafterem jestem, a czy słynnym, w to wątpię. Ale, sir, kornel nie powinien słyszeć mojego nazwiska, gdyż mógłby mnie po nim poznać.
– A więc mieliście już z nim do czynienia?
– Trochę. Opowiem wam to przy okazji. Wy go nie znacie?
– Widziałem go dziś po raz pierwszy, jeśli jednak dłużej pozostanie na pokładzie, będę musiał mu się bacznie przyglądać. I was muszę także bliżej poznać. Jesteście człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Jeśliście się już nie zaangażowali, mógłbym was wyzyskać.
– Tak – powiedział Tom patrząc w zamyśleniu ku ziemi – ten zaszczyt przebywania z wami wart jest daleko więcej niż wszystko inne. Wprawdzie zawarłem umowę z innymi rafterami, a nawet obrali mnie swoim dowódcą, ale jeśli mi tylko dacie czas zawiadomić ich o tym, to umowę da się łatwo rozwiązać. Patrzcie! Zdaje mi się, że przedstawienie się zaczyna.
Właściciel menażerii przygotował z pak i skrzyń kilka rzędów siedzeń i teraz w pompatycznych słowach zapraszał publiczność do zajęcia miejsc. Tak się też stało, również załoga statku mogła przyglądać się widowisku, o ile nie była zajęta; tylko kornel nie zjawił się ze swymi ludźmi; stracił bowiem całą ochotę.
Obu Indian nie pytano o to, czy zechcą wziąć udział w przedstawieniu. Dwu czerwonoskórych obok pań i dżentelmenów, płacących po dolarze od osoby! Na taki zarzut nie chciał się narazić właściciel zwierzęcia. Stali więc z dala i zdawało się, że nie zwracają uwagi ani na klatkę, ani na widzów, ale ich bystrym ukradkowym spojrzeniom nie uszła nawet najmniejsza drobnostka.
Większość widzów, siedzących przed zamkniętą jeszcze skrzynią, nie miała należytego pojęcia o czarnej panterze. Drapieżniki z rodziny kotów, żyjący w Nowym Świecie, są znacznie mniejsze i mniej groźne niż koty Starego Świata. Gaucho na przykład chwyta jaguara, którego nazywają tygrysem amerykańskim, na lasso i ciągnie za sobą. Na to nie odważyłby się z królewskim tygrysem bengalskim. A lew amerykański, puma, ucieka przed człowiekiem, nawet głodem dręczony. Toteż większość widzów spodziewała się, że zobaczy wcale nie strasznego rabusia, wysokiego co najwyżej na pół metra. Jakże się zdziwili, kiedy usunięto przednią ścianę skrzyni i ujrzeli panterę.
Od Nowego Orleanu leżała ona w ciemności, bo skrzynię otwierano tylko w nocy; teraz więc po raz pierwszy zobaczyła znowu światło dzienne, które ją oślepiło. Zamknęła oczy i leżała dalej wyciągnięta; potem mrugnęła lekko powiekami, przy czym dostrzegła siedzących dokoła ludzi.
W mgnieniu oka zerwała się i wydała ryk, który wywarł takie wrażenie, że większość widzów zerwała się do ucieczki.
Tak, był to wyrośnięty, wspaniały egzemplarz, wysoki z pewnością na metr, a na dwa długi. Pantera szczerząc straszliwe zębiska chwyciła przednimi łapami pręty żelaznej klatki i tak nimi potrząsała, że aż skrzynia się poruszyła.
– Myladies and gentlemen! – powiedział właściciel menażerii tonem objaśnienia. – Czarna odmiana pantery zamieszkuje wyspy Sunda, ale te zwierzęta są małe. Prawdziwa czarna pantera, która jednak jest rzadkością, pochodzi z Afryki Północnej – na granicy Sahary. Jest ona równie silna, a znacznie niebezpieczniejsza od lwa i jest w stanie unieść w swej paszczy dużego wołu. Co potrafią jej zęby, zaraz zobaczycie, bo karmienie się zaczyna.
Pogromca przyniósł pół owcy i położył przed klatką. Pantera, czując mięso, zachowywała się jak wściekła: rzucała się, parskała i ryczała tak, że bojaźliwsi z widzów cofnęli się jeszcze dalej.
Zajęty przy maszynie Murzyn nie mógł oprzeć się ciekawości i wśliznął się między patrzących, ale kapitan, zobaczywszy to, kazał mu natychmiast wracać do pracy. Jednak czarny nie posłuchał zaraz; kapitan pochwycił linę i wymierzył mu kilka uderzeń. Skarcony cofnął się szybko, a stanąwszy w otworze, prowadzącym do maszynowni, zrobił pod adresem kapitana kilka groźnych grymasów i pogroził mu pięścią. Ponieważ jednak widzowie patrzyli tylko na panterę, nie zauważyli tego, ale spostrzegł to kornel i rzekł do towarzyszy:
– Ten smoluch nie wydaje się żywić dla kapitana przyjaznych uczuć! Musimy się nim zająć. Kilka dolarów sprawia u Murzynów cuda.
Tymczasem pogromca wsunął mięso między pręty klatki, spojrzał badawczo na widzów i powiedział kilka słów po cichu do swego pana, który potrząsnął z powątpiewaniem głową. Tamten jednak tłumaczył mu coś dalej i zdawało się, że rozproszył jego obawy, bo właściciel menażerii skinął wreszcie głową i oświadczył głośno:
– Myladies and messurs! Mówię wam, macie ogromne szczęście! Ułaskawionej czarnej pantery nie widziano jeszcze nigdy, przynajmniej tu w Stanach. W czasie trzytygodniowego pobytu w Nowym Orleanie mój pogromca wziął panterę do swej szkoły i teraz oświadcza, że po raz pierwszy wejdzie publicznie do klatki i usiądzie obok zwierzęcia, jeśli mu przyrzekniecie odpowiednie wynagrodzenie.
Pantera rzuciła się na swe żarcie, a jej zęby miażdżyły kości jak papier; zdawało się, że nic poza tym jej nie obchodzi, toteż można było mniemać, że wejście właśnie teraz do klatki nie będzie połączone ze zbytnim niebezpieczeństwem.
Nie kto inny, jak mały uczony, poprzednio tak bojaźliwy, odpowiedział entuzjastycznie:
– To byłoby wspaniałe, sir! Czyn brawurowy, za który warto coś zapłacić. Ile ten człowiek chce?
– Sto dolarów, sir. Niebezpieczeństwo, na jakie się naraża, jest niemałe, bo nie jest jeszcze zupełnie pewny zwierzęcia.
– Dobrze! Nie jestem wprawdzie bogaty, ale pięć dolarów ofiaruję. Messurs, kto jeszcze?
Zgłosiło się tylu chętnych, że potrzebna suma szybko się zebrała. Widowisko należało w pełni wykorzystać. Nawet kapitan dał się opanować gorączce i zaproponował zakład.
– Sir! – ostrzegł go Old Firehand. – Nie popełniajcie głupstwa! Proszę was, nie pozwalajcie na to! Właśnie ponieważ ten człowiek nie jest jeszcze zupełnie pewny swego zwierzęcia, macie obowiązek zabronić przedstawienia.
– Zabronić? – zaśmiał się kapitan. – Pshaw! Czy jestem może niańką pogromcy? Tu w tym błogosławionym kraju każdy ma prawo wystawiać swoją skórę na sprzedaż według własnego upodobania. Jeśli go pantera rozszarpie, no, to rzecz jego i pantery, a nie moja. A więc, dżentelmeni!