zdrowych zmysłach? Musi przecież wiedzieć, co to znaczy – podnieść rękę na Indianina, i to na starego Niedźwiedzia!
– On nie wie, kim jestem. Powiedziałem mu swoje nazwisko w języku mego ludu i proszę mojego białego brata zachować je w tajemnicy.
– Nie obawiaj się! Ale pójdę teraz do tamtych białych; chciałbym z nimi pomówić; przyjdę jednak jeszcze potem do was.
Oddalił się ku rufie okrętu. Tam wyszedł właśnie z kajuty ojciec uratowanej dziewczynki i oznajmił, że córka jego obudziła się z omdlenia i czuje się stosunkowo dobrze. Potrzebuje tylko spokoju, aby zupełnie przyjść do siebie. Potem pośpieszył do Indian, aby odważnemu chłopcu podziękować za ten dzielny czyn. Droll słyszał jego słowa i zapytał się, co zaszło. Kiedy Tom opowiedział przygodę, rzekł:
– Tak, tego spodziewałem się po tym chłopcu; nie jest już dzieckiem, ale zupełnie dojrzałym mężczyzną.
– Czy znacie małego i jego ojca? Widzieliśmy, że rozmawialiście z nimi.
– Spotkaliśmy się kilka razy.
– Spotkali? On nazwał się Tonkawa, a ten prawie wymarły szczep nigdy się nie włóczy, lecz siedzi w swych nędznych rezerwatach (przestrzenie nadane przez rząd Stanów Zjednoczonych Indianom) w dolinie Rio Grande.
– Wielki Niedźwiedź nie stał się osiadłym, lecz pozostał wierny zwyczajom swoich przodków. Przebiega kraj wzdłuż i wszerz, podobnie jak wódz Apaczów Winnetou, a swą siedzibę otacza tajemnicą. Mówi wprawdzie czasem o „swoich”, ale kim, czym i gdzie przebywają – nie mogłem się dowiedzieć. I teraz chciał się udać do nich, ale zatrzymuje go zemsta, jaką chce wywrzeć na kornelu.
– Czy mówił o tym?
– Tak; nie spocznie prędzej, aż jej dokona. Kornel w moich oczach jest człowiekiem straconym.
– Tak i ja mówiłem – powiedział Old Firehand. – O ile znam Indian, Niedźwiedź ścierpiał policzek nie z tchórzostwa!
– Tak? – zapytał Droll spoglądając na olbrzyma. – Wy poznaliście także Indian, jeśli to potrzebne? Nie wyglądacie mi na to, chociaż wydajecie się prawdziwym Goliatem. Myślę, że nadajecie się więcej do salonu niż na prerię.
– O biada, Ciotko! – zaśmiał się Tom. – Toż dopiero paskudnie spudłowaliście! Zgadnijcie, kim jest ten sir?
– Ani mi w głowie! Bądźcie raczej tak dobrzy i powiedzcie mi sami.
– Nie. Tak łatwo wam nie pójdzie. Ciotko! Ten sir należy do naszych najsławniejszych westmanów.
– Tak? Nie do sławnych, tylko do najsławniejszych?
– Tak!
– Tego gatunku ludzi jest, moim zdaniem, tylko dwu. – Tu zrobił pauzę, przymknął jedno oko, a drugim mrugnął ku Old Firehandowi, zaśmiał się krótko, co zabrzmiało, jakby „hi, hi, hi!” wydobyte na klarnecie, a potem mówił dalej: – Tymi dwoma są mianowicie Old Shatterhand i Old Firehand. Ponieważ pierwszego znam, jeśli to potrzebne, przeto ten sir nie może być nikim innym, jak Old Firehandem. Zgadłem?
– Tak, jestem nim – przyznał wymieniony.
– Na Boga! – Droll cofnął się o dwa kroki i patrzył nań szeroko otwartymi oczami. – To wy rzeczywiście? Postać macie zupełnie taką, jak opisują, ale – a może tylko żartujecie?
– No, czy to żart? – zapytał Old Firehand i chwyciwszy Drolla prawą ręką za kołnierz bluzy, podniósł go przyszedłem na ten steamer po to, aby cierpieć pragnienie. Chodźmy więc do salonu.
Wszyscy poszli za tym wezwaniem.
Kiedy dżentelmeni odeszli, wyszedł z maszynowni ów Murzyn, któremu nie pozwolono przyglądać się panterze. Zastąpił go inny palacz, a on szukał teraz miejsca cienistego na drzemkę poobiednią. Gdy powoli i leniwie wlókł się ku przodowi, widać było wyraźnie, że jest w kiepskim humorze. Zauważył to Kornel, a zawoławszy nań, skinął, by się zbliżył.
– Czego sobie życzycie, sir? – zapytał Murzyn podchodząc do niego. – Jeśli macie jakie życzenie, to zwróćcie się do stewarda. Ja nie jestem na posługi gości.
– Jestem tego samego zdania – odrzekł kornel. – Chciałem was tylko zapytać, czy nie wypilibyście z nami szklanki brandy?
– Jeśli o to idzie, to jestem na wasze usługi. Przy piecu człowiekowi wysycha gardło dokładnie. Ale nie widzę wódki ani na jeden łyk.
– Macie tu dolara. Przynieście z baru to, na co macie ochotę, i usiądźcie obok nas.
Wyraz lenistwa zniknął z twarzy Murzyna. Przyniósł czym prędzej dwie pełne flaszki, kilka szklanek i usiadł obok kornela, który gościnnie zrobił mu miejsce.
Prędko i chciwie wychylił czarny dwie szklanki i zawołał:
– To jest orzeźwienie, sir, na które ludzie naszego stanu nie mogą sobie pozwolić! Ale jak wpadliście na myśl zaproszenia mnie? Wy, biali, nie jesteście zwykle tak uprzejmie usposobieni wobec nas, czarnych!
– Dla mnie i moich przyjaciół Murzyn wart jest tyle, co i biały. Zauważyłem, że stoicie przy kotle; ta ciężka praca wywołuje pragnienie, a nie sądzę, aby kapitan opłacał je setkami dolarów. Pomyślałem, że dobry łyk bardzo wam się przyda.
– Mieliście znakomitą myśl! Kapitan płaci rzeczywiście źle i nie można z tego pozwolić sobie na zbyt obfity poczęstunek, zwłaszcza że nie daje żadnej zaliczki, przynajmniej mnie, a otwiera kabzę dopiero przy końcu podróży. Niech to diabli!
– Czy tylko względem was tak postępuje?
– Tak. Mówi, że moje pragnienie jest za duże; innym płaci codziennie, ale mnie nic. Nic więc dziwnego, że moje pragnienie staje się coraz większe.
– No, będzie to zależeć tylko od was, czy zaspokoicie je dzisiaj, czy też nie. Jestem gotów dać wam kilka dolarów, jeśli mi za to oddacie pewną przysługę.
– Hura! Za to dostanę kilka flaszek. A więc kawę na ławę, sir! Jeśli idzie o to, aby zarobić na brandy, jestem zawsze gotów.
– Możliwe. Ale należy wziąć się chytrze do rzeczy. Musicie trochę powęszyć, trochę podsłuchać.
– Gdzie? Kogo?
– W salonie.
– Tak? Hm! – mruczał Murzyn namyślając się. – Po co, sir?
– Ponieważ… no, będę otwartym wobec was! – nalał mu szklankę na nowo i ciągnął dalej w tonie poufałym. – Jest tam wielki, zbudowany jak olbrzym sir, którego nazywają Old Firehand, dalej jegomość ciemnobrody, zwany Tomem, a w końcu pewien przebrany pasażer w długiej bluzie skórzanej, na którego wołają „Ciotka Droll”. Ten Old Firehand jest farmerem, a tamci dwaj jego gośćmi, których wiezie do siebie. Przypadkowo udajemy się do tej samej farmy, aby się nająć do pracy. Chcielibyśmy więc wiedzieć, co to za ludzie, z którymi będziemy mieli do czynienia. Widzicie, że nie żądam od was niczego nieuczciwego i zakazanego.
– Macie rację, sir! Żaden człowiek nie może mi zabronić słuchać, gdy inni mówią. Najbliższe sześć godzin należą do mnie; jestem wolny i mogę robić, co mi się podoba.
– Lecz jak tego dokonacie? Czy możecie wejść do salonu?
– Zakazane nie jest, ale nie mam tam czego szukać; mogę tylko coś przynieść lub wynieść. Trwa to jednak tak krótko, że nie mógłbym przy tym wypełnić swego zamiaru.
– Czy nie ma jakiej roboty, przy której moglibyście się tam dłużej zatrzymać?
– Nie, albo raczej tak. Przychodzi mi coś na myśl. Okna są brudne – mógłbym je umyć.
– Czy