Robert Harris

Oficer i szpieg


Скачать книгу

Doznaję wstrząsu. Nie potrafię sobie wyobrazić, by ktokolwiek używał zdrobnienia „Fred” w stosunku do tego sztywnego, niezdarnego i zimnego człowieka.

      – Od tej pory chcę dostawać kopie ich korespondencji natychmiast po dostarczeniu jej do Ministerstwa Kolonii – zapowiadam.

      – Tak jest, pułkowniku.

      – A tymczasem, monsieur Guénée, ma pan nadal prowadzić obserwację rodziny. Dopóki jej wzburzenie ogranicza się tylko do kontaktów z jasnowidzami, nie mamy powodu do niepokoju. Jeśli jednak miałoby się przejawiać czymś więcej, trzeba będzie się zastanowić. I przez cały czas szukajmy czegoś, co by nam mogło podsunąć kolejny motyw zdrady Dreyfusa.

      – Tak jest, pułkowniku.

      I na tym kończy się nasze spotkanie.

      * * *

      Późnym popołudniem wkładam korespondencję Dreyfusa do teczki, by ją zabrać do domu.

      O tej porze dzień jest bezwietrzny, ciepły, przepiękny. Moje mieszkanie znajduje się dostatecznie wysoko nad poziomem ulicy, by skutecznie odciąć się od miejskiego gwaru; resztę załatwiają książki na półkach, zajmujące wszystkie ściany. Na podłodze króluje fortepian – Erard – cudownym sposobem ocalony z rumowiska w Strasburgu i sprezentowany mi przez matkę. Siadam w fotelu, mozolnie zzuwam buty. Potem zapalam papierosa i zerkam na teczkę leżącą na stołku od fortepianu. Powinienem od razu się przebrać i znów wyjść z domu. A korespondencję zostawić do powrotu. Jednak moja ciekawość jest zbyt silna.

      Siadam przy maleńkim sekretarzyku między dwoma oknami i wyjmuję akta. Na wierzchu leży list wysłany z wojskowego więzienia Cherche-Midi, datowany na piątego grudnia 1894 roku, ponad siedem tygodni po aresztowaniu Dreyfusa. Cenzor starannie przepisał go na papierze w linię.

      Kochana Lucie

      Nareszcie mogę napisać do Ciebie słówko. Właśnie się dowiedziałem, że mój proces rozpocznie się dziewiętnastego tego miesiąca. Nie wolno mi się z Tobą zobaczyć.

      Nie będę Ci opisywał wszystkiego, przez co tu przeszedłem. Nie ma na świecie dostatecznie silnych słów, żeby to wyrazić.

      Pamiętasz, jak Ci opowiadałem o tym, jacy jesteśmy szczęśliwi? Życie się do nas uśmiechało. I nagle spadł na nas ten straszliwy cios, od którego wciąż kręci mi się w głowie. Zostałem oskarżony o najbardziej potworną zbrodnię, jaką może popełnić żołnierz! Do tej pory uważam, że padłem ofiarą jakiegoś koszmaru…

      Odwracam kartkę i szybko przebiegam ją wzrokiem do końca: Ściskam Cię po tysiąckroć, bo Cię kocham, uwielbiam. Tysiąc buziaków dla dzieci. Nie śmiem nic więcej Ci o nich mówić. Alfred.

      Następny list, także kopia, został napisany w celi dwa tygodnie później, dzień po wyroku skazującym: Jestem tak strasznie rozgoryczony, serce mam tak zatrute, że już dawno bym skończył ze sobą i swoim smutnym życiem, gdybym wciąż nie myślał o Tobie i gdyby nie powstrzymywał mnie strach, że przysporzę Ci jeszcze więcej bólu.

      A potem kopia odpowiedzi Lucie, wysłana w dniu Bożego Narodzenia: Błagam Cię, najdroższy przyjacielu, żyj dla mnie. Zbierz wszystkie siły i walcz… będziemy walczyć razem, dopóki nie znajdziemy winnego. Co się ze mną stanie bez Ciebie? Nic już nie będzie mnie wiązało ze światem…

      Czytając to, czuję się plugawy. Zupełnie jakbym podsłuchiwał kochającą się w sąsiednim pokoju parę. A jednocześnie nie mogę się oderwać od lektury. Wertuję papiery, aż trafiam na opis ceremonii degradacji pióra Dreyfusa. Gdy pisze o pogardliwych spojrzeniach ze strony dawnych towarzyszy broni, zastanawiam się, czy również mnie ma na myśli: Łatwo jest zrozumieć ich uczucia, na ich miejscu nie potrafiłbym ukryć pogardy dla oficera, który, jak mnie zapewniono, jest zdrajcą. Niestety, szkoda tylko, że owszem, istnieje zdrajca, ale nie ja nim jestem…

      Przerywam czytanie, zapalam następnego papierosa. Czy wierzę w te zapewnienia o niewinności? Ani przez chwilę. Nie spotkałem w życiu łajdaka, który nie obstawałby, z nie mniejszym poziomem szczerości, że stał się ofiarą pomyłki sądowej. Wygląda to na niezbędny element umysłowości przestępcy: żeby przeżyć w niewoli, trzeba przekonać samego siebie o swojej niewinności. Z drugiej strony jest mi żal madame Dreyfus. To jasne, że ufa mu całkowicie… Nie, ona go czci niczym jakiegoś świętego męczennika: Twoja godna postawa wywarła głębokie wrażenie na wielu sercach; więc kiedy nadejdzie godzina rehabilitacji, a nadejdzie na pewno, wspomnienie cierpień, jakie spotkały Cię tego strasznego dnia, wryje się w pamięć ludzkości…

      * * *

      W tym momencie niechętnie muszę przerwać czytanie. Zamykam akta na klucz w sekretarzyku, golę się, przebieram w czysty mundur galowy, po czym idę z wizytą do przyjaciół, hrabiego i hrabiny de Comminges.

      Znam Aimery’ego de Comminges, barona de Saint-Lary, odkąd ponad dziesięć lat temu stacjonowaliśmy razem w Tonkinie. Jako młody człowiek byłem tam wtedy młodszym oficerem sztabowym, a on ustępował mi nie tylko wiekiem, ale i rangą – był podporucznikiem. Przez dwa lata walczyliśmy z Wietnamczykami w delcie Rzeki Czerwonej, włóczyliśmy się po Sajgonie i Hanoi, a po powrocie do Francji nasza przyjaźń kwitła dalej. Przedstawił mnie swoim rodzicom oraz młodszym siostrom: Daisy, Blanche i Isabelle. Wszystkie trzy były muzykalne, niezamężne, pełne temperamentu i stopniowo powstał salon składający się, oprócz trzech panien, z ich przyjaciół oraz tych towarzyszy broni Aimery’ego, którzy interesowali się muzyką – a raczej udawali, że się nią interesują, byleby móc się spotykać z siostrami.

      Sześć lat później salon wciąż działa; tego wieczoru jestem proszony na jeden z tych muzycznych soirées. Jak zwykle, dla utrzymania formy, ale i z oszczędności, nie biorę dorożki, tylko idę pieszo, i to dziarskim krokiem, bo grozi mi, że się spóźnię. Hôtel rodziny Comminges’ów, stary i potężny, stoi przy boulevard Saint-Germain. Rozpoznaję go już z daleka, po liczbie powozów i dorożek, z których wysiadają goście. W środku Aimery, który teraz już jako kapitan pracuje w Ministerstwie Wojny, salutuje mi przyjaźnie i ciepło oburącz ściska mi dłonie na powitanie. Całuję jego żonę, Mathilde, pochodzącą z Waldner von Freundsteinów, jednej z najstarszych rodzin w Alzacji. Mathilde jest panią tego domu od roku, od czasu śmierci starego hrabiego.

      – Idź na górę – szepcze, dotykając mojego ramienia. – Za kilka minut zaczynamy. – Jej wcale niegłupia metoda odgrywania uroczej gospodyni polega na tym, że każdą zwyczajną uwagę rzuca tak, jakby zdradzała intymny sekret. – I oczywiście zostaniesz na kolacji, prawda, mój drogi Georges’u?

      – Z największą przyjemnością, dziękuję. – Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że uda mi się wyrwać wcześnie, ale ustępuję bez szemrania. W towarzystwie czterdziestoletni kawalerowie są traktowani jak bezpańskie koty. Wpuszcza się nas pod dach, karmi, dopieszcza, a w zamian za to mamy dostarczać rozrywki, z wdziękiem reagować na zdarzające się przypadki wścibstwa („To kiedy się w końcu ożenisz, Georges, hę?”) i zawsze zgadzać się na uzupełnienie kompletu gości przy kolacji, choćby nawet zaproszenie przyszło w ostatniej chwili.

      Gdy wchodzę w głąb domu, Aimery woła za mną:

      – Blanche cię szuka! – I niemal w tej samej chwili widzę jego siostrę, lawirującą ku mnie w tłumie wypełniającym hol. Z jej sukni, podobnie jak i z dopasowanej do niej fryzury, sterczy cała masa piór ufarbowanych na ciemną zieleń, szkarłat i złoto.

      – Blanche – mówię, kiedy mnie całuje – wyglądasz jak wyjątkowo soczysty bażant.

      – A ja mam nadzieję, że dziś będziesz Dobrym Bogiem, a nie Wstrętnym Bogiem, bo przygotowałam dla ciebie miłą niespodziankę – szczebiocze wesoło i biorąc mnie pod rękę, wyprowadza do ogrodu, w przeciwnym kierunku niż podążają pozostali.