Boisdeffre to stara baba – ucina Sandherr takim tonem, jakby stwierdzał naukowy fakt.
– Niepokoi go brak wyraźnego motywu…
– Motywu? – mamrocze Sandherr. Kręci głową na poduszce, ale nie potrafię powiedzieć, czy to wyraz niedowierzania, czy rezultat jego choroby. – O czym on bajdurzy? Motyw? Dreyfus to Żyd, jest bardziej Niemcem niż Francuzem! Większość jego rodziny mieszka w Niemczech! Wszystkie jego dochody pochodziły z Niemiec. Ile jeszcze motywów potrzebuje pan generał?
– W każdym razie kazał mi „nakarmić akta”. Tak się wyraził.
– Akta Dreyfusa są dostatecznie grube. Siedmiu sędziów, którzy je widzieli, orzekło o jego winie. W razie kłopotów niech pan o tym pomówi z Henrym.
Co rzekłszy, Sandherr podciąga kołdrę po szyję i odwraca się na bok, plecami do mnie. Czekam jeszcze z minutę. W końcu dziękuję mu za pomoc i się żegnam. Ale nawet jeśli mnie słyszy, to nie odpowiada.
* * *
Stoję na chodniku przed mieszkaniem Sandherra; po mroku panującym w pokoju chorego światło dzienne w pierwszej chwili mnie oślepia. W ręku ciąży mi torba wypchana pieniędzmi oraz nazwiskami zdrajców i szpiegów. Przechodząc na drugą stronę avenue du Trocadéro w poszukiwaniu dorożki, oglądam się w lewo, by sprawdzić, czy nic mnie nie przejedzie, i podświadomie zauważam elegancką kamienicę z dwuskrzydłowymi drzwiami, obok których na niebieskiej tablicy widnieje numer 6. Z początku nic mi to nie mówi, lecz nagle staję jak wryty i spoglądam jeszcze raz: avenue du Trocadéro 6. Poznaję ten adres. Widziałem go wielokrotnie, zapisany na dokumentach. To tutaj mieszkał Dreyfus w chwili aresztowania.
Zerkam za siebie, na rue Léonce Reynaud. To oczywiście przypadek, a jednak dość niezwykły: Dreyfus mieszkał tak blisko swojej nemezis, że mogli się obserwować wzajemnie od frontowych drzwi; a w każdym razie musieli się często mijać na ulicy, codziennie chodząc do Ministerstwa Wojny i z powrotem o tej samej godzinie. Staję na skraju chodnika, zadzieram głowę i osłaniając oczy, obserwuję wspaniały budynek mieszkalny. Przed każdym oknem jest balkon z balustradą z kutego żelaza, dostatecznie szeroki, by można na nim usiąść i podziwiać Sekwanę – to dużo bardziej wystawna nieruchomość niż dom, w którym mieszka Sandherr, upchnięty na wąskiej brukowanej uliczce.
Mój wzrok przyciąga coś w oknie na pierwszym piętrze – blada twarz małego chłopca, niczym zamkniętego w czterech ścianach inwalidy, który spogląda na mnie. Dołącza do niego ktoś dorosły – kobieta o równie bladej twarzy otoczonej ciemnymi lokami; zapewne to jego matka. Staje za nim, kładzie ręce na jego ramionach i razem gapią się na mnie – umundurowanego pułkownika przyglądającego im się z ulicy – aż w końcu kobieta szepcze coś chłopcu na ucho, delikatnie go odciąga i znikają.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Następnego dnia rano opisuję te dziwne zjawy majorowi Henry’emu, a ten marszczy czoło.
– Okno na pierwszym piętrze pod numerem szóstym? – upewnia się. – To na pewno była żona Dreyfusa i jego syn… Jakże mu było? Już mam, Pierre. Jest jeszcze córka, Jeanne. Madame Dreyfus w ogóle nie wypuszcza dzieci z domu, żeby nie słuchały historii o ojcu. Powiedziała im, że wyjechał na specjalną misję za granicę.
– I uwierzyły jej?
– A czemu nie? To małe szkraby.
– Skąd pan to wszystko wie?
– Proszę się nie martwić, nie tracimy ich z oczu.
– Nigdy?
– Mamy agenta wśród ich służby. Śledzimy ich. Przechwytujemy ich pocztę.
– Nawet teraz, sześć miesięcy po skazaniu Dreyfusa?
– Pułkownik Sandherr wysunął taką teorię, że Dreyfus może się okazać członkiem siatki szpiegowskiej. Uważał, że obserwując rodzinę, mamy szansę wpaść na trop innych zdrajców.
– Ale na nich nie wpadliśmy?
– Na razie nie.
Odchylam się na krześle, przyglądam się Henry’emu. Wygląda życzliwie i chociaż wyraźnie się zapuścił, to podejrzewam, że mimo zwałów tłuszczu jest silny fizycznie. To gość z gatunku tych, którym w barze wszyscy chcą stawiać i którzy będąc w nastroju, potrafią uraczyć słuchaczy dobrą anegdotą. Różnimy się od siebie pod każdym względem.
– Czy wiedział pan, że mieszkania pułkownika Sandherra i Dreyfusa dzieli nie więcej niż sto metrów? – pytam.
Czasami w oczach Henry’ego miga chytry wyraz – to jedyne pęknięcie w jego zbroi serdeczności.
– Są aż tak blisko? – odpowiada bez namysłu. – Nie miałem pojęcia.
– Tak. Patrząc na tę lokalizację, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że musieli się czasami spotykać, choćby przelotnie mijać się na ulicy.
– Całkiem możliwe. Wiem, że pułkownik starał się go unikać. Nie lubił go… uważał, że Dreyfus zadaje stanowczo za dużo pytań.
Założę się, że go nie lubił, myślę sobie. Żyda w olbrzymim mieszkaniu z widokiem na rzekę…
Wyobrażam sobie, jak o dziewiątej rano Sandherr maszeruje dziarsko rue Saint-Dominique, a młody kapitan próbuje dotrzymać mu kroku i nawiązać rozmowę. Dreyfus, gdy miałem z nim do czynienia, zawsze sprawiał wrażenie kogoś z defektem mózgu: brakowało mu tej ważnej części odpowiadającej za sytuacje towarzyskie, która powinna mu podpowiadać, kiedy zanudza ludzi, a kiedy nie mają ochoty z nim rozmawiać. On jednak nie potrafił rozpoznać, jak wypada w oczach innych, natomiast Sandherr, który w parze motyli siedzących na tym samym kwiatku dopatrywał się spisku, coraz bardziej podejrzliwie traktował wścibskiego żydowskiego sąsiada.
Wysuwam szufladę biurka i wyciągam różne lekarstwa, które odkryłem poprzedniego dnia – dwie puszki oraz dwie małe ciemnogranatowe butelki. Pokazuję je Henry’emu.
– Zostawił je pułkownik Sandherr.
– Widocznie o nich zapomniał. Można? – Henry bierze ode mnie leki roztrzęsionymi rękami. Jest przy tym tak niezdarny, że omal nie upuszcza jednej butelki. – Dopilnuję, żeby mu je zwrócono.
Nie mogę się powstrzymać, by nie zauważyć:
– Rtęć, nalewka gwajakowa, jodek potasu… Wie pan, co zwykle się leczy tymi środkami?
– Nie. Nie jestem lekarzem…
Postanawiam nie drążyć tematu.
– Chcę dostać pełne sprawozdanie o tym, czym się zajmuje rodzina Dreyfusa. Z kim się spotykają, czy w jakikolwiek sposób próbują pomóc więźniowi. Poza tym chcę mieć wgląd w całość korespondencji Dreyfusa, zarówno w tę przychodzącą do niego na Diabelską Wyspę, jak i wychodzącą. Zakładam, że ją cenzurujemy, więc mamy kopie?
– Oczywiście. Powiem Gribelinowi, żeby się tym zajął. – Henry się waha. – Jeśli wolno spytać, pułkowniku, skąd to zainteresowanie Dreyfusem?
– Generał Boisdeffre uważa, że może z tego powstać problem polityczny. Chce, żebyśmy byli przygotowani zawczasu.
– Rozumiem. Zajmę się tym natychmiast.
Odchodzi, niosąc garść lekarstw Sandherra. Oczywiście doskonale zdaje sobie sprawę, na co się przepisuje te środki, bo w swoim czasie obaj wyciągaliśmy dostatecznie wielu żołnierzy z nielegalnych burdeli, by wiedzieć, na czym polega rutynowa kuracja. Kiedy zostaję sam, zastanawiam się więc nad implikacjami przejęcia tajnej służby wywiadowczej po poprzedniku, który najwyraźniej choruje na syfilis w trzecim stadium,