żołnierz. Żydzi to wyjątkowo uparta rasa. Dla nich Dreyfus w kolonii karnej jest jak ból zęba. Doprowadza ich do szału. Oni tak tego nie zostawią.
– Jest symbolem ich wstydu. Ale co mogą zrobić?
– Nie bardzo wiem. W każdym razie już oni coś wymyślą, tego możemy być pewni. – Boisdeffre obserwuje przez okno ruch na rue Rabelais i na jakiś czas pogrąża się w milczeniu. Jego profil na tle śmierdzących promieni słońca jest niezwykle dystyngowany, wyciosany w ciele przez setki lat kolejnych pokoleń. Przypomina mi wizerunek cierpiącego w milczeniu normańskiego rycerza, klęczącego w jakiejś kaplicy w Bayeux. W końcu generał podejmuje w zadumie: – To, co Dreyfus powiedział temu młodemu kapitanowi, że nie miał powodu do zdrady… Moim zdaniem musimy być w każdej chwili przygotowani do odpowiedzi na to pytanie. Chciałbym, żeby nadal prowadził pan tę sprawę. Niech pan przesłucha rodzinę… „nakarmi akta”, jak mówił pański poprzednik. Może uda się panu znaleźć więcej dowodów na ewentualny motyw, które można by zachować na wszelki wypadek i posłużyć się nimi w razie potrzeby.
– Tak jest, generale. Oczywiście. – Do listy w notesie, tuż pod „Rosyjscy anarchiści?”, dopisuję: „Dreyfus: motyw?”.
Na stół wjeżdżają rillettes de canard i rozmowa schodzi na odbywający się właśnie w Kilonii przegląd niemieckich sił morskich.
* * *
Po południu wyciągam z kasy pancernej w moim nowym gabinecie listy agentów, chowam je do teczki i wybieram się w odwiedziny do pułkownika Sandherra. Adres dał mi Gribelin – to zaledwie dziesięć minut spacerkiem od nas, po drugiej stronie rzeki, przy rue Léonce Reynaud. Drzwi otwiera mi jego żona. Kiedy przedstawiam się jako następca jej męża, odrzuca głowę niczym szykujący się do ataku wąż.
– Ma pan już jego stanowisko, monsieur, więc czego jeszcze pan od niego chce?
– Jeśli zjawiłem się nie w porę, mogę przyjść w bardziej dogodnym czasie, madame.
– Doprawdy? Cóż za uprzejmość! A skąd pomysł, że mąż chciałby się z panem widzieć w jakimkolwiek czasie?
– Już dobrze, moja droga – dobiega zza jej pleców zmęczony głos Sandherra. – Picquart pochodzi z Alzacji. Wpuść go.
– Ty! – burczy kobieta z goryczą, nie spuszczając ze mnie wzroku, choć zwraca się do męża. – Jesteś dla nich wszystkich za dobry! – Mimo to usuwa się na bok, wpuszczając mnie do środka.
– Jestem w sypialni, Picquart, niech pan wejdzie! – woła Sandherr, więc kierując się głosem, przechodzę do zaciemnionego pokoju, w którym zalatuje mocno środkiem odkażającym. Gospodarz siedzi oparty na łóżku, w koszuli nocnej. Zapala lampę. Gdy odwraca się do mnie, widzę, że jego nieogolona twarz jest pokryta ranami. Niektóre wciąż są otwarte i coś z nich cieknie, inne wyschły, zaskorupiały. Słyszałem, że stan jego zdrowia znacznie się pogorszył, ale nie sądziłem, że jest aż tak źle. – Na pańskim miejscu bardziej już bym się nie zbliżał – ostrzega mnie.
– Przepraszam za najście, pułkowniku, ale potrzebna mi pańska pomoc – mówię, próbując nie zdradzać niesmaku, i podnoszę teczkę, by mógł się jej przyjrzeć.
– Spodziewałem się tego. – Drżącym palcem wskazuje teczkę. – W niej jest wszystko, prawda? Niech pan mi to pokaże.
Wyciągam listy i podchodzę do łóżka.
– Przypuszczam, że są od agentów – mówię, kładąc je na pościeli, w zasięgu jego ręki, i się cofam. – Ale nie wiem, kim oni są ani komu mogę zaufać.
– Moja dewiza brzmi: nie ufaj nikomu, to się nie rozczarujesz. – Obraca się, by sięgnąć po okulary leżące na stoliku nocnym, a ja widzę, że kłębiące się pod szczeciną na jego brodzie rany przechodzą w siwą linię z boku szyi. Pułkownik wkłada okulary i zerka na jeden z listów. – Niech pan siada. Proszę przysunąć sobie tamto krzesło. Ma pan ołówek? Będzie panu potrzebny, żeby to zapisać.
Przez następne dwie godziny, przerywając tylko dla nabrania oddechu, Sandherr oprowadza mnie po swoim sekretnym świecie: ten człowiek pracuje w pralni obsługującej niemiecki garnizon w Metzu; ten tu ma stanowisko na kolei na froncie wschodnim; ona jest kochanką niemieckiego oficera z Miluzy; a to jest drobny złodziejaszek z Lotaryngii, który obrabia domy na zlecenie; ten to pijak; ten to homoseksualista; ta kobieta jest patriotką, która prowadzi dom gubernatorowi wojskowemu, a w wojnie z tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku straciła bratanka; temu i temu możesz ufać; nim ani nią nie zawracaj sobie głowy; on natychmiast potrzebuje trzystu franków; z tego trzeba całkiem zrezygnować, jest zbędny… Zapisuję to wszystko, w miarę jak opowiada, aż w końcu mamy przerobione wszystkie raporty. Sandherr z pamięci podaje listę innych agentów wraz z ich kryptonimami i dodaje, żebym poprosił Gribelina o adresy. Jest zmęczony.
– Mam sobie już iść? – pytam.
– Za chwilę. – Macha słabo ręką. – W tamtej szyfonierze są dwie rzeczy, które powinien pan mieć. – Patrzy, jak klękam i wyjmuję metalową kasetkę na pieniądze, bardzo ciężką, oraz dużą kopertę. – Proszę je otworzyć – mówi. Kasetka nie jest zamknięta na klucz. W środku znajduje się prawdziwa fortuna w złotych monetach i banknotach, przeważnie franki francuskie, ale także niemieckie marki oraz angielskie funty. – Powinno być tego około czterdziestu ośmiu tysięcy franków – mówi. – Kiedy się panu skończą, niech pan się zwróci do Boisdeffre’a. Monsieur Paléologue z Ministerstwa Spraw Zagranicznych też ma polecenie, żeby się do tego dołożyć. Niech pan to wyda na agentów jako specjalne premie. Niech pan zawsze ma tych funduszy pod dostatkiem. Proszę schować kasetkę do swojej teczki.
Robię, co każe, a potem otwieram kopertę. Zawiera ze sto kartek – listy nazwisk i adresów, odręcznie spisane starannym charakterem pisma i ułożone według département.
– Trzeba to uzupełniać na bieżąco – oznajmia Sandherr.
– A co to jest?
– Dzieło mojego życia. – Zanosi się suchym śmiechem, który przeradza się w kaszel.
Przewracam kartki. Wykaz obejmuje w sumie ze dwa, trzy tysiące osób.
– Kim oni są? – pytam.
– To podejrzani o zdradę, których w razie wybuchu wojny należy natychmiast aresztować. Policja regionalna ma prawo znać nazwiska jedynie ludzi ze swojego terenu. Oprócz tego egzemplarza istnieje jeszcze oryginał, jest w posiadaniu ministra. Poza tym jest jeszcze dłuższa lista, którą ma Gribelin.
– Dłuższa?
– Zawiera sto tysięcy nazwisk.
– A to ci dopiero! – wykrzykuję. – Ta lista jest pewnie gruba jak Biblia! Kto się na niej znajduje?
– Obcy, których należy internować, gdyby nastąpiły działania wojenne. I to nie licząc Żydów, tych na tej liście nie ma.
– Myśli pan, że w razie wybuchu wojny Żydów trzeba internować?
– A przynajmniej kazać im się rejestrować i nałożyć na nich godzinę policyjną oraz ograniczenia możliwości podróżowania. – Sandherr drżącą ręką zdejmuje okulary i odkłada je na stolik. Kładzie się na wznak na poduszce, zamyka oczy. – Jak pan widział, moja żona jest niezwykle lojalna… o wiele bardziej lojalna, niż byłaby większość żon w takiej sytuacji. Jej zdaniem to hańba, że przeniesiono mnie w stan spoczynku. A ja jej powtarzam, że jestem szczęśliwy, mogąc się wtopić w tło. Kiedy rozglądam się po Paryżu i na każdym kroku widzę tłumy obcych, to biorąc jeszcze pod uwagę degenerację wszelkich zasad moralnych i upadek sztuki, uświadamiam sobie, że nie znam już swojego miasta. Dlatego przegraliśmy w siedemdziesiątym… Naród przestał być