część maleńkiego salonu i gramy na cztery ręce rondo Chopina. Maman gra bezbłędnie, odpowiadająca za muzykę część jej mózgu pozostała nienaruszona – ta wysiądzie jako ostatnia. A kiedy idzie spać, ja nadal siedzę na stołku, oglądając fotografie na fortepianie: uroczyste zdjęcia grupowe ze Strasburga, ogród domu w Geudertheim, miniaturę, na której matka pobiera lekcję muzyki, piknik w lasku w dzielnicy Neudorf… To okruchy nieistniejącego świata, Atlantydy, którą straciliśmy w wyniku wojny1.
Miałem szesnaście lat, gdy Niemcy ostrzelali Strasburg, umożliwiając mi – jakże miło z ich strony – naoczne zapoznanie się z rezultatami tego, co na zajęciach w École Supérieure de Guerre nazywamy „pierwszym zastosowaniem na dużą skalę artylerii dalekiego zasięgu, obliczonym zwłaszcza na wytępienie ludności cywilnej”. Patrzyłem, jak pożar doszczętnie trawi miejskie muzeum sztuki oraz bibliotekę, widziałem całe dzielnice obracane w perzynę, klęczałem obok konających przyjaciół i pomagałem wykopywać nieznajomych z gruzów. Po dziewięciu tygodniach garnizon złożył broń. Dano nam wybór – mogliśmy albo stać się Niemcami (i wówczas nie musielibyśmy się wynosić), albo porzucić cały dobytek i przenieść się do Francji. Przybyliśmy do Paryża bez środków do życia i odarci ze złudzeń na temat bezpieczeństwa w naszym cywilizowanym świecie.
Przed upokorzeniem z roku 1871 mógłbym zostać nauczycielem muzyki albo chirurgiem; po nim każda inna kariera niż wojskowa wydawała się błaha. Ministerstwo Wojny zapłaciło za moje wykształcenie, wojsko stało się moim ojcem, a nigdy żaden syn nie starał się zadowolić wymagającego taty tak jak ja. Niedostatki marzycielskiej i artystycznej duszy nadrabiałem morderczą dyscypliną. Akademię wojskową w Saint-Cyr ukończyłem z piątą lokatą na trzystu czterech kadetów. Mówię po niemiecku, włosku, angielsku i hiszpańsku. Walki w górach Aurès w północnej Afryce przyniosły mi Medal Kolonialny, za udział w bitwach nad Rzeką Czerwoną w Indochinach dostałem gwiazdę za odwagę – a zatem jestem kawalerem Legii Honorowej. A dzisiaj, po dwudziestu czterech latach noszenia munduru, tak minister wojny, jak i szef sztabu generalnego przedstawili mnie do odznaczenia. Kiedy więc leżę u matki w Wersalu w sypialni dla gości, a piąty stycznia przechodzi w szósty, w głowie nie słyszę Alfreda Dreyfusa, zaklinającego się, że jest niewinny, tylko głos Auguste’a Merciera, dającego mi do zrozumienia, że czeka mnie awans: „Jestem pod wrażeniem inteligencji, jaką zaprezentował pan podczas… Nie zapomnimy o tym…”.
* * *
Następnego dnia rano, przy dźwiękach bicia dzwonów, biorę matkę pod kruchą rękę i prowadzę na samą górę oblodzonej ulicy, gdzie skręcamy za róg, do katedry Saint-Louis – moim zdaniem, szczególnie pompatycznego pomnika usankcjonowanych przez państwo zabobonów2. Że też Niemcy akurat tego nie rozwalili! Zbiór wiernych jest monochromatyczny, czarno-biały – składa się z zakonnic i wdów. Przed wejściem puszczam rękę matki.
– Spotkamy się tutaj po mszy – obiecuję.
– Nie wejdziesz? – dziwi się.
– Nigdy nie wchodzę, maman. Przerabiamy ten temat co tydzień.
Spogląda na mnie wilgotnymi szarymi oczami.
– A co ja powiem Bogu? – pyta drżącym głosem.
– Powiedz mu, że będę tam, na placu, w Café du Commerce.
Zostawiam matkę pod opieką młodego księdza i kieruję się do kawiarni. Po drodze przystaję, by kupić dwie gazety: „Le Figaro” oraz „Le Petit Journal”. Siadam przy stoliku przy oknie, zamawiam kawę, zapalam papierosa. W obu gazetach degradacja Dreyfusa znalazła się na pierwszych stronach; „Journal” na czołówce właściwie nie pisze o niczym innym. Jego relację ilustrują nieudolne rysunki – Dreyfusa doprowadzanego na plac apelowy, małego pulchnego urzędnika w pelerynie, odczytującego wyrok, zdzieranie z munduru więźnia emblematów, a także portret samego Dreyfusa, który w wieku trzydziestu pięciu lat wygląda jak siwowłosy starzec. Tytuł brzmi: Ekspiacja. Żądamy dla zdrajcy Dreyfusa najwyższego wymiaru kary. Nadal uważamy, że jedyną stosowną karą jest kara śmierci… Zupełnie jakby nienawiść i wzajemne oskarżenia duszone od czasu porażki w roku 1871 znalazły ujście w osobie jednego człowieka.
Popijam kawę, przebiegam wzrokiem sensacyjny opis ceremonii w „Journal”, aż nagle trafiam na coś takiego: Dreyfus odwrócił się do eskorty i powiedział: „Owszem, przekazałem dokumenty, ale tylko po to, żeby dostać inne, o wiele ważniejsze. Za trzy lata prawda wyjdzie na jaw i minister zarządzi wznowienie mojego procesu”. To częściowe przyznanie się do winy jest pierwszą wypowiedzią zdrajcy od czasu jego aresztowania…
Nie odrywając wzroku od artykułu, powoli odstawiam filiżankę i jeszcze raz czytam ten fragment. Potem biorę „Le Figaro”. Na pierwszej stronie nie ma ani słowa o przyznaniu się do winy, częściowym czy jakimkolwiek innym – co za ulga. Ale na drugiej znajduję wiadomość z ostatniej chwili: A teraz relacja świadka, którą otrzymaliśmy w ciągu ostatniej godziny… I oto czytam inną wersję tej samej historii, z tą różnicą, że jako źródło podany jest z nazwiska Lebrun-Renault; no i tym razem niewątpliwie zaprezentowano autentyczny głos Dreyfusa. W każdej frazie słyszę jego desperację, pragnienie przekonania wszystkich, nawet pilnującego go oficera.
Panie kapitanie, niech pan posłucha, proszę. W szafie w ambasadzie znaleziono list przewodni do czterech innych dokumentów. Pokazano go kilku ekspertom grafologom. Trzej orzekli, że to ja go napisałem, a dwaj zaprzeczyli. I skazano mnie wyłącznie na tej podstawie! Mając osiemnaście lat, poszedłem na studia w École Polytechnique. Czekała mnie wspaniała kariera wojskowa, miałem majątek wynoszący pięćset tysięcy franków i perspektywę dochodu w wysokości pięćdziesięciu tysięcy rocznie. Nie uganiałem się za spódniczkami. Nigdy w życiu nie miałem w ręku kart. Nie potrzebowałem pieniędzy. Po co więc miałbym się dopuszczać zdrady? Dla zysku? Nie. A zatem dlaczego?
Te szczegóły nie miały się przedostać do wiadomości publicznej, więc w pierwszym odruchu przeklinam pod nosem Lebruna-Renault, sakramenckiego młodego głupca. W wypadku oficera chlapanie ozorem przed dziennikarzami zawsze jest niewybaczalne… A już w tak drażliwej sprawie jak ta! Widocznie był pijany! Przychodzi mi na myśl, że powinienem natychmiast wracać do Paryża i iść prosto do Ministerstwa Wojny. Myślę jednak o matce, która niewątpliwie modli się właśnie na klęczkach o nieśmiertelność mojej duszy, i dochodzę do wniosku, że lepiej się do tego nie mieszać.
Nic więc nie robię i dzień przebiega zgodnie z planem. Wyrywam matkę ze szponów dwóch zakonnic, wracamy do mieszkania, a w południe mój kuzyn Edmond Gast przysyła po nas powóz, którym jedziemy na obiad do jego domu w pobliskiej wiosce Ville-d’Avray. Jest to miłe, niezobowiązujące spotkanie w gronie rodziny i przyjaciół – przyjaciół znanych od tak dawna, że też czują się jak rodzina. Edmond, choć o dwa lata młodszy ode mnie, jest już merem Ville-d’Avray; to jeden z tych obrotnych szczęśliwców, którzy potrafią sobie radzić w życiu. Uprawia rolę, maluje, poluje, bez trudu zbija majątek, dobrze wydaje pieniądze, no i kocha żonę – ale nic w tym dziwnego, skoro Jeanne jest śliczna jak dziewczyna z płótna Renoira. Nie wiem, co to zazdrość, ale gdybym miał komuś zazdrościć, to właśnie Edmondowi. Obok Jeanne zasiada w jadalni Louis Leblois, który chodził ze mną do szkoły; przy mnie siedzi jego żona, Martha; naprzeciwko mam Pauline Romazzotti, która – pomimo włoskiego nazwiska – dorastała z nami pod Strasburgiem, a teraz jest żoną urzędnika z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Philippe’a Monniera, starszego od nas o jakieś osiem, dziesięć lat. Specjalnie włożyła prostą szarą sukienkę z białym wykończeniem; wie, że ją lubię, bo przypomina mi tę, którą nosiła, gdy miała osiemnaście lat.
Poza Monnierem wszyscy przy stole są wygnańcami z Alzacji i nikt nie powie dobrego słowa o naszym ziomku Alzatczyku, Dreyfusie, nawet Edmond, który jako polityk jest radykalnym republikaninem. Wszyscy mamy za to coś do powiedzenia o Żydach, zwłaszcza z Miluzy, której mieszkańcy, gdy doszło co do czego i