To gmaszysko to istny labirynt. Mogę? – Człapie na swoich krótkich nogach w głąb gabinetu, zaciągając się papierosem. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale pułkownik Guérin właśnie przysłał mi wiadomość z Place Vendôme. Twierdzi, że dzisiaj rano Dreyfus się przyznał. Wiedział pan o tym?
Wybałuszam na niego oczy jak jakiś głupek.
– Nie, panie generale, nie wiedziałem.
– Wygląda na to, że na pół godziny przed rozpoczęciem uroczystości wyznał kapitanowi, który go pilnował, że naprawdę przekazywał dokumenty Niemcom. – Gonse wzrusza ramionami. – Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć, skoro miał pan mieć oko na wszystko i zdać relację ministrowi.
– Ale ja już mu przekazałem swój raport… – mówię przerażony. Taki stopień niekompetencji może raz na zawsze zniszczyć człowiekowi karierę. Od października, pomimo przytłaczających dowodów świadczących przeciwko niemu, Dreyfus uparcie odmawiał przyznania się do winy. Tymczasem teraz się dowiaduję, że w końcu się przyznał, na dobrą sprawę pod moim nosem, a ja tego nie zauważyłem! – Chyba pójdę tam i sprawdzę, jak to właściwie było.
– Też tak panu radzę. A kiedy już pan to wyjaśni, proszę wrócić i zdać mi sprawozdanie.
I znów wybiegam w lodowaty, szary półmrok. Łapię dorożkę na postoju przy rogu boulevard Saint-Germain, a po przyjeździe do École Militaire każę woźnicy zaczekać i wbiegam do środka. Cisza na olbrzymim placu apelowym drwi sobie ze mnie. Jedyną oznaką życia są śmieciarze zbierający odpadki z Place de Fontenoy. Wracam do dorożki i każę się jak najszybciej zawieźć do siedziby wojskowego gubernatora Paryża przy Place Vendôme, gdzie w holu tego ponurego, zrujnowanego gmachu czekam na pułkownika Guérina. Ten się nie śpieszy, a kiedy się w końcu pojawia, sprawia wrażenie kogoś oderwanego od dobrego obiadu, kto czym prędzej pragnie wrócić do stołu.
– Wszystko już wyjaśniłem generałowi Gonse’owi.
– Przepraszam, pułkowniku, ale czy zechciałby pan to wyjaśnić również mnie?
Guérin wzdycha.
– Kapitan Lebrun-Renault został oddelegowany do pilnowania Dreyfusa w wartowni do czasu rozpoczęcia uroczystości. Przekazał go eskorcie, a kiedy zaczęła się ceremonia degradacji, podszedł do naszej grupy i powiedział coś w rodzaju: „A niech mnie kule biją, łajdak właśnie przyznał się do wszystkiego”.
Wyjmuję notes.
– Co, według kapitana, powiedział mu Dreyfus? – pytam.
– Nie pamiętam dokładnie co do słowa. Sedno sprowadzało się do tego, że przekazywał Niemcom jakieś tajemnice, ale nic ważnego, minister wiedział o wszystkim, a w ogóle to za kilka lat cała historia i tak wyszłaby na jaw. Coś w tym guście. Musi pan porozmawiać z kapitanem Lebrunem-Renault.
– Tak zrobię. Gdzie go znajdę?
– Nie mam pojęcia. Zszedł ze służby.
– Czy wciąż przebywa w Paryżu?
– Drogi majorze, a skąd ja mam to wiedzieć?
– Czegoś tu nie rozumiem – oświadczam. – Z jakiego powodu Dreyfus miałby nagle przyznawać się do winy nieznajomemu, w takim momencie i nie mając niczego do zyskania, skoro przez trzy miesiące wszystkiego się wypierał?
– W tej kwestii panu nie pomogę. – Pułkownik ogląda się przez ramię w kierunku stygnącego obiadu.
– Poza tym skoro dopiero co przyznał się kapitanowi Lebrunowi-Renault, to dlaczego po wyjściu na dwór w obliczu wielotysięcznego tłumu kilkakrotnie wykrzykiwał, że jest niewinny?
Pułkownik prostuje się.
– Czy zarzuca pan jednemu z moich oficerów kłamstwo?
– Dziękuję, pułkowniku – odpowiadam, chowając notes.
Po powrocie do ministerstwa od razu kieruję się do gabinetu Gonse’a, który ślęczy nad stertą akt. Słuchając mojego raportu, kładzie nogi na biurku i odchyla się na krześle.
– Czyli pańskim zdaniem to opowieść bez pokrycia? – pyta.
– Owszem. Zwłaszcza odkąd poznałem szczegóły. Jest dużo bardziej prawdopodobne, że ten tępy kapitan gwardii źle go zrozumiał. Ewentualnie zmyślił całą bajeczkę, żeby zyskać na znaczeniu w oczach kolegów. Rzecz jasna, zakładam, że Dreyfus nie był podwójnym agentem podesłanym Niemcom – dodaję.
Gonse wybucha śmiechem i zapala następnego papierosa.
– A szkoda! – rzuca.
– Co mi pan teraz zleci, generale?
– Nie sądzę, żeby mógł pan zrobić coś więcej.
Zastanawiam się.
– No cóż, jest tylko jeden sposób, żeby zyskać pewność – mówię z wahaniem.
– Mianowicie jaki?
– Możemy zapytać Dreyfusa.
Gonse kręci głową.
– Wykluczone. Nie ma już z nim żadnego kontaktu. Zresztą, wkrótce zostanie wywieziony z Paryża. – Zdejmuje nogi z biurka i opuszcza na podłogę. Przysuwa sobie stos teczek. Na front jego munduru spada popiół z papierosa. – Proszę zostawić to mnie. Wyjaśnię wszystko szefowi sztabu i ministrowi. – Otwiera jakieś akta, zaczyna je czytać. – Dziękuję, majorze Picquart – mówi, nie podnosząc wzroku. – Może pan odejść.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tego samego dnia wieczorem jadę do Wersalu zobaczyć się z matką. W śniegu i w świetle latarni gazowych pociąg wygląda niesamowicie, kołysząc się podczas jazdy przedmieściami Paryża; w środku hulają przeciągi. Podróż trwa blisko godzinę. Korzystając z tego, że mam cały przedział dla siebie, próbuję czytać Młodzika Dostojewskiego, lecz za każdym razem, gdy podskakujemy na zwrotnicach, światło gaśnie i gubię miejsce, w którym skończyłem. W sinawym blasku światła awaryjnego wyglądam przez okno, wyobrażając sobie Dreyfusa w celi więzienia La Santé. Więźniów zwozi się tam koleją, w przystosowanych do tego celu wagonach bydlęcych. Zakładam, że wyślą go stamtąd na zachód, do jakiegoś portu atlantyckiego, gdzie będzie czekał na deportację. Przy tej pogodzie taka podróż będzie jak droga przez piekło. Zamykam oczy, próbuję się zdrzemnąć.
Matka ma niewielkie mieszkanie na nowoczesnej ulicy w pobliżu stacji kolejowej w Wersalu. Ma siedemdziesiąt siedem lat, mieszka sama i od niemal trzydziestu lat jest wdową. Odwiedzam ją na zmianę z siostrą. Anna jest starsza i w przeciwieństwie do mnie ma dzieci. Mój dyżur przypada zawsze w sobotnie wieczory, bo jedynie wtedy mam pewność, że uda mi się wyrwać z ministerstwa.
Gdy docieram na miejsce, od dawna jest już ciemno; temperatura jak nic spadła do minus dziesięciu.
– Kto tam?! – woła matka zza zamkniętych drzwi.
– To ja, Georges, maman.
– Kto?
– Georges, twój syn.
Przekonanie jej, żeby mnie wpuściła, zajmuje mi trochę czasu. Czasami bierze mnie za mojego starszego brata, Paula, który nie żyje od pięciu lat; a czasem – co jest jeszcze gorsze – myli mnie z moim ojcem, który umarł, kiedy miałem jedenaście lat. (Inna siostra zmarła, zanim się urodziłem, a drugi brat przeżył całe jedenaście dni; demencja starcza ma tę niewątpliwą zaletę, że odkąd matka straciła pamięć, nie odczuwa potrzeby towarzystwa).
Chleb i mleko są zmrożone na kość, woda w rurach zamarzła. Pierwsze pół godziny spędzam