Z drugiej strony jako prawnik z zasady jestem przeciwny utajnianiu procesów i przyznaję, że zastanawiam się, czy w ten sam sposób odmówiono by normalnego procesu sądowego oficerowi chrześcijaninowi… zwłaszcza że według „Le Figaro” dowody przeciwko niemu wydają się bardzo słabe.
Odpowiadam mu na to zimno:
– Louisie, jemu „odmówiono normalnego procesu sądowego”, jak to ująłeś, ponieważ dotyczył kwestii bezpieczeństwa narodowego, których nie można było omawiać na posiedzeniu otwartym. Osoba oskarżonego nie miała tu nic do rzeczy. I zapewniam cię z całą mocą, że dowodów świadczących przeciwko niemu było mnóstwo!
Pauline gani mnie wzrokiem; uświadamiam sobie, że podniosłem głos. Zapada cisza. Louis poprawia serwetkę, ale się nie odzywa, nie chce psuć nam posiłku. Pauline, nieodrodna żona dyplomaty, korzystając z okazji, podrzuca przyjemniejszy temat do rozmowy:
– Czy mówiłam wam już, że na rue Marbeuf odkryliśmy z Philippe’em absolutnie cudowną alzacką restaurację…?
* * *
Kiedy docieram do domu, jest już piąta. Mieszkam w Szesnastej Dzielnicy, niedaleko Place Victor Hugo. Z takim adresem sprawiam wrażenie, jakbym należał do wielkiego świata, chociaż to oczywiście bzdura. Naprawdę mam tylko dwa małe pokoiki na czwartym piętrze, a i tak z żołdu majora ledwo mi starcza na czynsz. Nie jestem Dreyfusem, z prywatnymi dochodami dziesięciokrotnie większymi od moich zarobków. Zawsze jednak wolałem mieć choć odrobinę czegoś wybornego niż nadmiar bylejakości; dlatego z trudem, bo z trudem, ale jakoś sobie radzę.
Otwieram drzwi wejściowe od ulicy, ale po kilku krokach ku schodom słyszę za plecami głos konsjerżki:
– Majorze Picquart!
Odwracam się i widzę madame Guerault wymachującą kartą wizytową.
– Odwiedził pana oficer – oznajmia, podchodząc do mnie. – Generał!
Biorę wizytówkę: „Generał Charles-Arthur Gonse, minister wojny”. Na odwrocie zapisał swój adres domowy.
Mieszka niedaleko avenue du Bois de Boulogne, bez trudu mogę się tam przespacerować. Pięć minut później dzwonię do jego domu. Człowiek w progu to już nie ten swobodny mężczyzna, z którym rozstałem się w sobotę wieczorem. Jest nieogolony, z wyczerpania ma ciemne wory pod oczami. Spod rozpiętej do pasa kurtki munduru wystaje brudnawy podkoszulek. Generał trzyma kieliszek koniaku.
– Picquart. Dobrze, że pan przyszedł.
– Bardzo przepraszam, że nie w mundurze, panie generale.
– Nie szkodzi. A zresztą jest niedziela.
Idę za nim przez ciemne mieszkanie.
– Żona wyjechała na wieś – wyjaśnia mi przez ramię.
Wchodzimy do jego gabinetu. Nad oknem wiszą dwie skrzyżowane dzidy – zakładam, że to pamiątki z okresu jego służby w północnej Afryce – a na kominku stoi zrobione ćwierć wieku temu zdjęcie, przedstawiające go jako młodszego oficera sztabowego Trzynastego Korpusu. Dolewa sobie z karafki, mnie również nalewa kieliszek koniaku, po czym z jękiem pada na kanapę i zapala papierosa.
– Przeklęta afera Dreyfusa! – wybucha. – Wszystkich nas niechybnie doprowadzi do zguby.
– Doprawdy? Ja bym wolał umrzeć bardziej bohaterską śmiercią – odpowiadam lekkim tonem, ale Gonse przyszpila mnie śmiertelnie poważnym wzrokiem.
– Drogi Picquart, pan chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji… Stoimy na skraju wojny. Jestem na nogach od pierwszej w nocy, a wszystko przez tego cholernego durnia Lebruna-Renault!
– O Boże! – Zaskoczony, odstawiam nietknięty kieliszek.
– Ja wiem, trudno uwierzyć, że taką katastrofę mogła spowodować plotka wypuszczona przez jednego idiotę, ale to prawda – mówi generał.
Opowiada mi, że godzinę po północy obudził go goniec z Ministerstwa Wojny. Po przybyciu do hôtel de Brienne zastał Merciera w bonżurce; był tam też prywatny sekretarz z Pałacu Elizejskiego, który przyniósł poranne wydania paryskich gazet. Sekretarz ów powtórzył Gonse’owi to, co niedawno przekazał Mercierowi: otóż prezydent jest zbulwersowany – zbulwersowany! zgorszony! – tym, co właśnie przeczytał. Jak to możliwe, żeby oficer Gwardii Republikańskiej rozpowszechniał takie historie… zwłaszcza tę, jak to władze francuskie wykradły dokument z ambasady Niemiec i że cała ta historia miała być czymś w rodzaju szpiegowskiej pułapki zastawionej na Niemców? Czy minister wojny ma świadomość, że niemiecki ambasador po południu wybiera się do Pałacu Elizejskiego z oficjalną notą protestacyjną z Berlina? Że cesarz Niemiec grozi odwołaniem ambasadora z Paryża, jeśli rząd francuski nie oświadczy, że raz na zawsze przyjmuje zapewnienia rządu niemieckiego, iż nigdy nie miał nic wspólnego z kapitanem Alfredem Dreyfusem? Prezydent żąda: znajdźcie go! Znajdźcie tego kapitana Lebruna-Renault i zamknijcie mu gębę!
I tak generał Arthur Gonse, szef francuskiego wywiadu wojskowego, w wieku pięćdziesięciu sześciu lat znalazł się w upokarzającej sytuacji, w której musiał wsiąść do powozu i objeżdżać całe miasto – koszary pułku, mieszkanie tego Lebruna-Renault, jaskinie rozpusty wokół placu Pigalle – aż w końcu, tuż przed świtem, dopadł swoją zwierzynę w Moulin Rouge, gdzie młody kapitan wciąż perorował przed widownią złożoną z dziennikarzy i prostytutek!
W tym momencie zmuszony jestem przytknąć palec wskazujący do ust, by stłumić uśmiech, ponieważ ten monolog nie jest pozbawiony elementów humorystycznych – tym silniejszych, że podkreślonych ochrypłym, pełnym oburzenia głosem Gonse’a. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak się poczuł Lebrun-Renault, kiedy odwróciwszy się, ujrzał nacierającego na niego Gonse’a, oraz jak gorączkowo usiłował wytrzeźwieć, by móc się wytłumaczyć ze swoich poczynań najpierw przed ministrem wojny, a następnie, w trakcie z pewnością niezwykle żenującej rozmowy, przed samym prezydentem Casimirem-Perierem.
– Nie ma w tym nic śmiesznego, majorze! – zganił mnie Gonse, któremu nie umknęło moje rozbawienie. – Nie możemy sobie teraz pozwolić na wojnę z Niemcami! Jeżeli potraktują to jako pretekst, by nas zaatakować, to niech Bóg ma Francję w opiece!
– Tak jest, panie generale.
Gonse, a także Mercier i Boisdeffre należą do pokolenia żyjącego w wiecznym strachu przed Niemcami, odkąd jako młodzi oficerowie przerazili się pogromu z roku 1870. W swoim pesymizmie jak mantrę powtarzają formułę „trzy do dwóch”: na każdych dwóch Francuzów przypada trzech Niemców, a tam, gdzie nas stać na dwa franki na uzbrojenie, Niemcy wydają trzy. Ten defetyzm budzi moją najgłębszą pogardę.
– I jak zareagował Berlin? – pytam.
– W Ministerstwie Spraw Zagranicznych toczą się negocjacje nad takim sformułowaniem, z którego by wynikało, że Niemcy nie są winni temu, że te dokumenty do nich trafiły, podobnie jak my nie ponosimy winy za to, że i do nas trafiają pewne papiery.
– Ci to mają tupet!
– Niezupełnie. Po prostu chronią swojego agenta. My byśmy zrobili tak samo. Ale mówię panu, przez cały dzień wojna wisiała na włosku.
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się to niewiarygodne.
– Czy dla ochrony jednego szpiega naprawdę byliby gotowi zerwać stosunki dyplomatyczne i zaryzykować wybuch wojny?
– No cóż, ma się rozumieć, jest im wstyd, że zostali przyłapani. To dla nich upokarzające. Typowo pruska przesada…
Jego ręka się trzęsie. Zapala nowego papierosa od poprzedniego i dusi niedopałek w uciętej łusce pocisku, która służy mu za popielniczkę. Odkleja od języka kilka okruchów