Odchrząknąwszy, ciągnie: – Zaimponował pan ministrowi, Picquart. Pańską postawą podczas całej tej afery. Szef sztabu również jest pod pańskim wrażeniem. W ciągu ostatnich trzech miesięcy niewątpliwie zdobył pan cenne doświadczenie w tajnych operacjach wywiadowczych. Dlatego wpadliśmy na pomysł, żeby pana awansować. Myślimy o powierzeniu panu dowództwa sekcji statystycznej.
Próbuję nie okazać po sobie przerażenia. Szpiegostwo to brudna robota. Wszystko, czego naoglądałem się przy okazji sprawy Dreyfusa, tylko umocniło mnie w tym przekonaniu. Nie po to wstąpiłem do wojska.
– Przecież sekcja ma już bardzo zdolnego dowódcę w osobie pułkownika Sandherra – protestuję.
– Sandherr jest zdolny, owszem. Ale też poważnie chory i, tak między nami, raczej już z tego nie wyjdzie. Poza tym sprawuje tę funkcję od dziesięciu lat i należy mu się odpoczynek. A teraz wybaczy pan, Picquart, ale zważywszy na charakter tajnych informacji, którymi będzie pan dysponował, muszę panu zadać to pytanie… W pańskiej przeszłości ani w życiu prywatnym nie ma niczego takiego, co mogłoby pana narazić na szantaż, prawda?
Z coraz większym przerażeniem uświadamiam sobie, że mój los został przypieczętowany, być może poprzedniego dnia po południu, kiedy to Gonse spotkał się z Mercierem i Boisdeffre’em.
– Nie ma, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo – odpowiadam.
– Zdaje się, że nie jest pan żonaty?
– Nie.
– Z jakiegoś konkretnego powodu?
– Dobrze mi samemu ze sobą. No i nie stać mnie na żonę.
– Tylko dlatego?
– Tylko.
– Ma pan jakieś problemy z pieniędzmi?
– Nie mam pieniędzy, to i problemów nie mam – kwituję, wzruszając ramionami.
– Świetnie – mówi Gonse z wyraźną ulgą. – A więc załatwione.
Ja jednak wciąż próbuję walczyć z przeznaczeniem.
– Zdaje pan sobie sprawę, generale, że dotychczasowemu personelowi nie spodoba się, że narzucono im kogoś z zewnątrz… Co by pan powiedział na zastępcę pułkownika Sandherra?
– Przechodzi w stan spoczynku.
– A major Henry?
– O, major Henry to doskonały żołnierz. Od razu przysiądzie fałdów i będzie działać dla dobra sekcji.
– Więc może on liczy na ten awans?
– Owszem, liczy, ale brakuje mu wykształcenia i ogłady towarzyskiej, niezbędnych do piastowania tak wysokiego stanowiska. Zdaje się, że ojciec jego żony jest oberżystą.
– Ale ja nie mam bladego pojęcia o szpiegostwie…
– Picquart, a dajże pan spokój! – Gonse w końcu traci cierpliwość. – Ma pan doskonałe kwalifikacje na to stanowisko. W czym problem? Prawdą jest, że ta jednostka oficjalnie nie istnieje. Nie będzie udziału w defiladach ani artykułów w prasie. Nikomu nie będzie pan mógł wyjawić, czym się zajmuje. Ale wszyscy, którzy się liczą, będą dokładnie wiedzieli, co pan robi. Będzie pan miał bezpośredni dostęp do ministra. No i oczywiście otrzyma pan promocję na pułkownika. – Zerka na mnie chytrze. – Ile pan ma lat?
– Czterdzieści.
– Czterdzieści! W całym wojsku nikt w pańskim wieku nie dosłużył się tego stopnia. Proszę pomyśleć: grubo przed pięćdziesiątką może pan zostać generałem! A potem… Kto wie, pewnego dnia może zostanie pan szefem sztabu?
Gonse doskonale wie, jak mnie podejść. Jestem ambitny, chociaż mam nadzieję, że ambicja mnie nie zżera. Zdaję sobie sprawę, że na wojsku życie się nie kończy… a z drugiej strony chciałbym zajechać na swoich zdolnościach tak daleko, jak tylko się da. Kalkuluję sobie tak: najpierw jakieś dwa lata w pracy, za którą nie przepadam, a potem otworzą się przede mną nieograniczone perspektywy. Mój opór słabnie, poddaję się.
– Kiedy miałoby do tego dojść?
– Nie od razu. Za kilka miesięcy. Będę wdzięczny, jeśli nikomu pan o tym nie piśnie ani słowa.
Potakuję głową.
– Oczywiście zrobię wszystko, czego wojsko ode mnie zażąda. Jestem wdzięczny za pańskie zaufanie. Postaram się go nie zawieść.
– To rozumiem! Jestem pewien, że się nie rozczaruję. A teraz nalegam, żeby pan wypił ten kieliszek, który wciąż stoi obok pana…
A zatem klamka zapadła. Wznosimy toast za moją przyszłość. Pijemy za wojsko. Potem Gonse odprowadza mnie do wyjścia. Przed drzwiami kładzie mi dłoń na ramieniu i ściska ojcowskim gestem. W jego oddechu czuje się słodki zapach koniaku i dymu z papierosów.
– Wiem, że pańskim zdaniem szpiegostwo to zajęcie nie dla żołnierza, Georges, a jednak nim jest, niech mi pan wierzy. W czasach współczesnych to pierwsza linia frontu. Codziennie musimy walczyć z Niemcami. Są od nas silniejsi liczebnie i pod względem uzbrojenia… „trzy do dwóch”, niech pan pamięta! Dlatego my musimy mieć lepszy wywiad. – Mocniej ściska moje ramię. – Zdemaskowanie takiego szpiega jak Dreyfus jest dla Francji równie ważne, jak zwycięstwo na polu walki.
Na dworze znów rozpadał się śnieg. Wzdłuż całej avenue Victor Hugo tysiące płatków śniegu wirują w świetle latarni gazowych. Na ulicy rozściela się biały dywan. Dziwne. Wkrótce mam zostać najmłodszym pułkownikiem we francuskim wojsku, a jakoś nie odczuwam euforii.
W mieszkaniu czeka na mnie Pauline. Wciąż ma na sobie tę samą prostą szarą sukienkę, którą włożyła do obiadu, bo nie chce mnie pozbawiać przyjemności, kiedy ją będę rozbierał. Odwraca się, bym rozpiął suknię z tyłu, i oburącz podnosi włosy, ułatwiając mi dostęp do górnej haftki. Całuję ją w kark i szepczę do jej skóry:
– Ile mamy czasu?
– Godzinę. On myśli, że jestem w kościele. Masz zimne usta. Gdzie byłeś?
Już mam jej powiedzieć, lecz nagle przypominam sobie instrukcje Gonse’a, więc się powstrzymuję:
– Nigdzie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Mija sześć miesięcy. Nadchodzi czerwiec. Robi się ciepło i Paryż zaczyna cuchnąć gównem. Smród wydobywa się z kanałów ściekowych i zawisa nad miastem niczym jakiś obrzydliwy gaz. Ludzie, którzy ryzykują wyjście na ulicę, noszą lniane maski na twarzach albo przyciskają do nosów chusteczki, lecz niewiele to daje. W gazetach eksperci jednogłośnie stwierdzają, że nie jest tak źle jak podczas pierwotnego „wielkiego smrodu” z roku 1880. Ja na ten temat nic nie mogę powiedzieć, przebywałem wówczas w Algierii, ale bez dwóch zdań zabija to urok pierwszych dni lata. Nie da się wyjść na balkon – narzeka „Le Figaro”. – Nie sposób usiąść na tarasie jednej z tych gwarnych, wesołych kawiarenek, które stanowią dumę naszych bulwarów, jeśli się nie uważa, żeby stale się trzymać z wiatrem w stosunku do tego nieokrzesanego, niewidzialnego olbrzyma. Włosy i ubrania przesiąkają tym smrodem, który osiada w nosie, a nawet na języku, i w rezultacie wszystko smakuje zgnilizną. W takiej to atmosferze przejmuję dowodzenie sekcją statystyczną.
Major Henry, przyjechawszy odebrać mnie z Ministerstwa Wojny, pokpiwa sobie z tego.
– To jeszcze nic. Gdyby tak wychował się pan na wsi, o! Gówna ludzkie czy świńskie… co za różnica?
W upale jego twarz jest gładka i tłuściutka jak buzia wielkiego różowego niemowlaka. Uśmiech nie schodzi mu z ust.