Robert Harris

Oficer i szpieg


Скачать книгу

zbyt wiele szkód. Jeśli żaden z nas nie posunie się w stosunku do drugiego za daleko, to myślę, że jakoś się dogadamy.

      Henry wstaje.

      – To jak, puł-kow-niku… – znów ten nacisk na szarżę. – Możemy jechać?

      Dotychczas moja noga nie postała w sekcji statystycznej – nic dziwnego, skoro niewielu w ogóle wie o jej istnieniu – więc proszę Henry’ego, żeby mnie oprowadził. Przypuszczam, że zabierze mnie w jakiś ustronny zakątek gmachu ministerstwa, a tymczasem wychodzimy tylną bramą i po krótkim spacerze docieramy do starego, brudnego budynku na rogu rue de l’Université, który często mijałem, sądząc, że jest opuszczony. Zamknięte grube okiennice nie przepuszczają światła. Przy drzwiach nie ma żadnej tabliczki. W środku mrok korytarza wypełnia ten sam smród nieoczyszczonych ścieków co resztę Paryża, tyle że doprawiony stęchlizną.

      Henry przesuwa kciukiem po kolonii czarnych zarodników na ścianie.

      – Kilka lat temu chcieli zburzyć ten dom, ale pułkownik Sandherr ich powstrzymał – tłumaczy. – Tutaj nikt nam nie przeszkadza.

      – Nie wątpię.

      – To jest Bachir. – Henry wskazuje siedzącego w kącie na stołku odźwiernego: podstarzałego Araba w niebieskiej bluzie i spodniach jego ojczystego algierskiego. – Zna wszystkie nasze sekrety. Może nie, Bachir?

      – Tak jest, panie majorze!

      – Bachir, to jest puł-kow-nik Picquart…

      Wchodzimy do kiepsko oświetlonego wnętrza. Henry otwiera jakieś drzwi i naszym oczom ukazuje się czterech podejrzanych osobników, palących fajki i grających w karty. Odwracają się, gapią na mnie, a ja ledwo mam czas rzucić okiem na burą kanapę, bure krzesła i wytarty dywan, bo Henry bąka: „Panowie wybaczą” i szybko zamyka drzwi.

      – Co to za jedni? – pytam.

      – Po prostu ludzie, którzy dla nas pracują.

      – W jakim charakterze?

      – Agentów policji. Informatorów. Oni dysponują bardzo przydatnymi umiejętnościami. Pułkownik Sandherr wyznaje pogląd, że lepiej trzymać ich tutaj, z dala od kłopotów, niż pozwalać im grasować na ulicy.

      Trzeszczące schody prowadzą nas do czegoś, co Henry nazywa „azylem”. Ponieważ wszystkie drzwi w korytarzu na pierwszym piętrze są zamknięte, naturalne światło prawie wcale tam nie dociera. Zainstalowano wprawdzie elektryczność, ale tak prymitywnie, że nawet nie starano się zakryć poprowadzonych kabli. O ścianę opiera się kawał gipsu, który spadł z sufitu.

      Henry po kolei przedstawia mi członków zespołu. Każdy z nich ma do dyspozycji osobny pokój i pracuje zawsze przy zamkniętych drzwiach. Jest tu major Cordier, alkoholik wkrótce przechodzący w stan spoczynku, który siedzi bez kurtki, w samej koszuli, i czyta antysemicką prasę, „La Libre Parole” oraz „L’Intransigeant”; nie wnikam, czy w ramach pracy, czy dla przyjemności. Jest kapitan Junck, nowy nabytek, którego kojarzę z wykładów w École Supérieure de Guerre – wysoki, muskularny młody człowiek z ogromnym wąsem, teraz w fartuchu i cienkich rękawiczkach. Korzystając z czajnika stojącego na palniku gazowym, otwiera stertę przechwyconych listów, bo klej kopert rozpuszcza się nad parą. Henry wyjaśnia, że metoda ta zwana jest „otwieraniem na mokro”.

      W sąsiednim pokoju inny kapitan, Valdant, posługując się metodą „na sucho”, drapie zaklejony brzeg koperty skalpelem. Przez dwie minuty patrzę, jak robi małe otwory po obu stronach skrzydełka koperty, a następnie wsuwa do środka cienkie szczypce, obraca je kilkanaście razy, by zwinąć list w rurkę, po czym zręcznie wyciąga go przez otwór, nie pozostawiając ani śladu. Na górze pan Gribelin, pająkowaty archiwista – ten, który podczas degradacji Dreyfusa miał lornetkę – siedzi na środku wielkiego pomieszczenia pełnego zamkniętych szafek. W chwili gdy wchodzę, instynktownie chowa to, co czyta. Pokój kapitana Mattona jest pusty – Henry wyjaśnia mi, że Matton odchodzi, bo ta praca mu nie odpowiada. Na koniec przedstawia mi kapitana Lautha, którego również zapamiętałem z ceremonii degradacji – kolejny przystojny jasnowłosy kawalerzysta z Alzacji, w wieku trzydziestu kilku lat, który włada niemieckim i powinien szaleć konno na oklep na prowincji. Tymczasem on też tkwi tutaj i w fartuchu, zgarbiony nad silnie oświetlonymi elektryczną lampą strzępami jakiejś notatki na biurku, składa pincetą podarte kawałki w całość. Spoglądam na Henry’ego, oczekując wyjaśnienia.

      – Powinniśmy o tym porozmawiać – mówi.

      Schodzimy na pierwsze piętro.

      – To mój gabinet – informuje mnie, wskazując jakieś drzwi, ale ich nie otwierając. – A tam pracuje pułkownik Sandherr – nagle robi zbolałą minę – a raczej pracował, tak chyba powinienem powiedzieć. Przypuszczam, że teraz to będzie pański gabinet.

      – No cóż, muszę gdzieś pracować.

      Żeby tam dotrzeć, przechodzimy przez poczekalnię z dwoma krzesłami i wieszakiem na kapelusze. Znajdujący się za nią gabinet jest zaskakująco mały i ciemny. Zasłony są zaciągnięte. Zapalam światło. Po prawej ręce mam wielki stół, po lewej potężną stalową szafkę na akta, zamkniętą na solidny zamek. Z przodu widzę biurko, za nim wysokie okno, a nieco z boku drugie drzwi wychodzące na korytarz. Podchodzę do okna, rozsuwam zakurzone zasłony i przede mną nieoczekiwanie rozciąga się widok na wielki ogród francuski. Moją specjalnością jest topografia – rozeznanie w położeniu różnych miejsc względem siebie, precyzyjna znajomość ulic, odległości i terenu – a mimo to dopiero po dłuższej chwili uświadamiam sobie, że spoglądam na tylną elewację hôtel de Brienne i ogród ministra. Dziwnie wygląda widziany z tej strony.

      – Mój Boże! – wyrywa mi się. – Gdybym miał lunetę, mógłbym stąd zajrzeć do gabinetu ministra!

      – Czy mam ją panu załatwić?

      – Nie. – Spoglądam na Henry’ego. Nie potrafię się zorientować, czy żartował. Z powrotem odwracam się do okna, próbuję je otworzyć. Nasadą dłoni dwukrotnie uderzam w zatrzask, lecz zardzewiał. Zdążyłem znienawidzić ten pokój. – No dobrze – mówię, ścierając rdzę z dłoni. – Jak widać, w dużej mierze będę polegał na panu, majorze, przynajmniej przez kilka pierwszych miesięcy. Wszystko to jest dla mnie całkiem nowe.

      – Oczywiście, pułkowniku. Przede wszystkim pozwoli pan, że dam panu klucze. – Wyciąga ich do mnie pięć, na żelaznym kółku połączonym cienkim łańcuszkiem, który mogę przypiąć do pasa. – Ten jest do drzwi frontowych. Ten do gabinetu. Ten do sejfu. Ten do biurka.

      – A ten?

      – A ten pozwala wyjść do ogrodów hôtel de Brienne. Jeśli chce się pan widzieć z ministrem, wychodzi pan tędy. Generał Mercier osobiście wręczył ten klucz pułkownikowi Sandherrowi.

      – Co złego jest w wyjściu od frontu?

      – Tędy jest szybciej. I dyskretniej.

      – Czy mamy telefon?

      – Tak, przed pokojem kapitana Valdanta.

      – A sekretarkę?

      – Pułkownik Sandherr nie ufał sekretarkom. Gdy będą panu potrzebne jakieś akta, niech pan się zwraca do Gribelina. Gdyby potrzebował pan kogoś do pomocy w kopiowaniu, może pan wziąć któregoś z kapitanów. A Valdant pisze na maszynie.

      Czuję się, jakbym trafił do jakiejś szemranej sekty religijnej celebrującej nieznane własne rytuały. Gmach Ministerstwa Wojny wzniesiono na terenie, na którym niegdyś stał klasztor żeński, a oficerowie sztabu generalnego z rue Saint-Dominique, ze względu na tajemnicze obyczaje, noszą przezwisko „dominikanów”. Ale już teraz widzę, że na sekcję statystyczną nic nie wymyślili.

      – Miał mi pan powiedzieć,