na Place de Fontenoy. Przez chwilę wątpiłem, czy zdoła uciec otaczającej go ciżbie i wyciągniętym rękom uderzającym w boki powozu. Ale kawalerzyści odpędzili rozjuszonych, siekąc ich na płask brzeszczotami szabel. Dwukrotnie usłyszałem trzaśnięcie bicza. Woźnica wydał krzykiem rozkaz, wóz przyśpieszył, wyrwał się z tłumu, skręcił w lewo i zniknął.
Prawie natychmiast padła komenda do marszu. Wydawało się, że od tupotu żołnierskich butów trzęsie się ziemia. Zadęto w trąbki. Werble wybijały rytm. W chwili gdy orkiestra zagrała Sambre-et-Meuse, zaczął sypać śnieg. Poczułem wielką ulgę. Jak chyba wszyscy. Odwracaliśmy się spontanicznie do siebie, ściskając sobie ręce. Zupełnie jak gdyby zdrowe ciało oczyściło się z morowego plugastwa i życie mogło się zacząć od nowa.
* * *
Kończę zdawać relację. W pokoju ministra zapada cisza, jeśli nie liczyć trzaskającego ognia w kominku.
– Szkoda tylko, że zdrajca pozostanie przy życiu – odzywa się w końcu Mercier. – I mówię to, mając na względzie głównie jego interes. Bo jakie życie go czeka? Zabijając go, wyświadczylibyśmy mu uprzejmość. Dlatego chciałem, żeby Izba Deputowanych przywróciła karę śmierci za zdradę.
Boisdeffre potakuje głową.
– Starał się pan ze wszystkich sił, panie ministrze – przypochlebia się.
Mercier wstaje, towarzyszy temu trzask stawów kolanowych. Podchodzi do wielkiego globusa osadzonego na stojaku obok biurka i przywołuje mnie skinieniem ręki. Wkłada okulary, po czym spogląda na kulę ziemską niczym krótkowzroczny bóg.
– Muszę go umieścić w takim miejscu, żeby z nikim nie mógł rozmawiać – mówi. – Nie chcę, żeby przemycał kolejne zdradzieckie wiadomości. I co nie mniej ważne, nie życzę sobie, żeby ktokolwiek mógł się z nim kontaktować.
Minister zaskakująco delikatnie kładzie dłoń na półkuli północnej i łagodnie zakręca światem. Przed nami przesuwa się Atlantyk. Mercier zatrzymuje kulę i wskazuje jakieś miejsce na wybrzeżu Ameryki Południowej, siedem tysięcy kilometrów od Paryża. Patrzy na mnie i unosi brew, zapraszając, żebym sam się domyślił.
– Kolonia karna w Cayenne? – pytam.
– Ciepło, ale mam coś pewniejszego. – Nachyla się i klepie globus. – Diabelska Wyspa, piętnaście kilometrów od wybrzeża. W morzu roi się od rekinów. Przez ogromne fale i silne prądy nawet łodzią trudno tam przybić.
– Myślałem, że tę kolonię zamknięto już lata temu.
– Owszem. Ostatnimi jej mieszkańcami byli trędowaci skazańcy. Będę musiał uzyskać zgodę Izby Deputowanych, ale tym razem ją dostanę. Ponownie otworzymy tam więzienie, specjalnie dla Dreyfusa. No i co pan na to?
Moją pierwszą reakcją jest zaskoczenie. Mercier, ożeniony z Angielką, uchodzi za republikanina i wolnomyśliciela – na przykład nigdy nie chodzi na mszę – a są to przymioty, które podziwiam. Mimo to ma w sobie coś z fanatycznego jezuity. Diabelska Wyspa? – myślę sobie. Podobno wkraczamy w wiek dwudziesty, a nie w osiemnasty…
– No i? – powtarza. – Co pan o tym sądzi?
– Czy nie trąci to trochę… – Starannie dobieram słowo, pragnę być taktowny. – Dumasem?
– Trąci Dumasem? Co pan chce przez to powiedzieć?
– Tylko tyle, że to wygląda na karę wyjętą z powieści historycznej. Pobrzmiewa w niej echo Człowieka w żelaznej masce. A jeśli Dreyfus zyska przydomek Człowieka z Diabelskiej Wyspy? Zostałby najsłynniejszym więźniem na świecie…
– No właśnie! – krzyczy Mercier i w rzadkim przejawie emocji klepie się w udo. – Właśnie to mi się w tym podoba. To zawładnie społeczną wyobraźnią.
Ustępuję wobec wyższości jego oceny sytuacji politycznej, jednocześnie zastanawiając się, co ma do tego społeczeństwo. Dopiero gdy biorę płaszcz i zmierzam do wyjścia, minister podrzuca mi podpowiedź:
– Być może po raz ostatni widzimy się w tym gabinecie.
– Przykro mi to słyszeć, panie generale.
– Jak pan się domyśla, niespecjalnie interesuję się polityką. Jestem zawodowym żołnierzem, nie politykiem. Jednak o ile mi wiadomo, wśród partii panuje wielkie niezadowolenie i rząd może przetrwać najwyżej tydzień czy dwa. Niewykluczone nawet, że będziemy mieli nowego prezydenta. – Mercier wzrusza ramionami. – Tak czy owak, my, żołnierze, służymy tam, gdzie nam każą. – Podaje mi rękę. – Jestem pod wrażeniem inteligencji, jaką zaprezentował pan podczas całej tej nieszczęsnej afery, majorze Picquart. Nie zapomnimy o tym, prawda, generale?
– Oczywiście, że nie, panie ministrze. – Boisdeffre również wstaje, żeby mi podać rękę. – Dziękuję wam, Picquart. To było wielce pouczające. Czułem się, jakbym był przy tym obecny. A swoją drogą, jak wasz rosyjski?
– Wątpię, żebym nauczył się kiedyś mówić w tym języku, generale, ale potrafię już czytać Tołstoja… rzecz jasna, posiłkując się słownikiem.
– Wyśmienicie. Między Francją a Rosją dzieją się wielkie rzeczy. Dobra znajomość rosyjskiego bardzo się przyda młodemu obiecującemu oficerowi.
Już mam otworzyć drzwi, przy których stoję, kiedy Mercier odzywa się znienacka:
– Niech pan mi powie, czy w ogóle padło moje nazwisko?
– Czy padło? – Nie jestem całkiem pewny, o co mu chodzi. – W jakim sensie?
– W trakcie porannej uroczystości.
– Nie sądzę…
– Nieważne. – Mercier lekceważąco macha ręką. – Po prostu byłem ciekawy, czy w tłumie ktoś demonstrował…
– Niczego takiego nie zauważyłem.
– To dobrze. Niczego takiego nie oczekiwałem.
Cicho zamykam za sobą drzwi.
* * *
Wychodząc z powrotem do wietrznego kanionu rue Saint-Dominique, przytrzymuję czapkę, by nie zwiało mi jej z głowy, i przechodzę sto metrów do sąsiedniego gmachu Ministerstwa Wojny. Nikogo tam nie zastaję. Najwidoczniej moi towarzysze broni mają w sobotę lepsze rzeczy do roboty niż zajmowanie się biurokracją francuskiej armii. Równe chłopaki! Napiszę tylko oficjalny raport, uprzątnę biurko i spróbuję przestać myśleć o Dreyfusie. Truchtem wbiegam po schodach i korytarzem docieram do mojego gabinetu.
Od czasów Napoleona Ministerstwo Wojny dzieli się na cztery wydziały. Pierwszy zajmuje się administracją; Drugi – wywiadem; Trzeci – działalnością operacyjną i szkoleniem; a Czwarty – transportem. Ja pracuję w Trzecim, pod dowództwem pułkownika Bouchera, którego również nigdzie nie widać w ten zimowy poranek – ostatecznie to także równy chłop. Jako jego zastępca mam do dyspozycji osobny gabinet: gołą mnisią celę z wychodzącym na ponury dziedziniec oknem. Za całe umeblowanie służą mi dwa krzesła, biurko i szafka na akta. Ogrzewanie nie działa. Panuje taki ziąb, że przy każdym oddechu widzę parę ulatującą z moich ust. Nie zdejmując płaszcza, siadam i wpatruję się w stos papierów, który narósł w ciągu ostatnich kilku dni. Z jękiem sięgam po jedną z teczek.
Może ze dwie godziny później, wczesnym popołudniem, słyszę stukot kroków kogoś nadchodzącego wyludnionym korytarzem. Ten ktoś mija mój gabinet, zatrzymuje się, wraca i przystaje przed drzwiami. Drewno jest na tyle cienkie, że słyszę ciężki oddech. Wstaję, cicho podchodzę do progu, nasłuchuję, po czym gwałtownie otwieram drzwi i stwierdzam, że stoję twarzą w twarz z szefem Wydziału Drugiego – czyli zwierzchnikiem całego wywiadu wojskowego.