ściągnął cugle; przestępując z nogi na nogę, obrócił się wkoło, obserwując mrowie gapiów, pogrzebał kopytem po stwardniałym błocie i znieruchomiał.
Gdy zegar zaczął wybijać dziewiątą, rozległa się komenda:
– Kompanie! Baczność!
Jednogłośnie, jak grzmot pioruna, trzasnęły pięty buciorów czterech tysięcy żołnierzy. W tej samej chwili na końcu placu apelowego pojawiła się grupa pięciu osób zmierzających w kierunku generała. Dopiero kiedy te małe niewyraźne postacie się zbliżyły, wszyscy zobaczyli, że są to czterej artylerzyści otaczający skazańca. Maszerowali dziarskim krokiem, tak idealnie zgrani, że co piąty krok prawymi piętami stukali o bruk dokładnie z biciem zegara. Raz więzień się potknął, ale szybko z powrotem wpadł w rytm. Kiedy ucichło echo ostatniego uderzenia, zatrzymali się i zasalutowali. Potem artylerzyści zrobili w tył zwrot i odmaszerowali, zostawiając skazańca sam na sam z generałem.
Wybito werbel. Zabrzmiała trąbka sygnałowa. Na środek placu wystąpił urzędnik, trzymając wysoko przed twarzą kartkę, niczym herold na deskach teatru. Obwieszczenie trzepotało na lodowatym wietrze, lecz jak na tak małego mężczyznę jego głos był zaskakująco donośny.
– W imieniu narodu francuskiego Pierwszy Stały Sąd Wojskowy Rządu Wojskowego w Paryżu, rozpoznawszy sprawę przy drzwiach zamkniętych, na posiedzeniu jawnym wydał niniejszy wyrok – przemówił. – Sędziom zadano jedno pytanie, następującej treści: czy Alfred Dreyfus, kapitan Czternastego Pułku Artylerii i oficer służący w sztabie generalnym, jest winny tego, że w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym czwartym przekazał obcemu mocarstwu lub jego przedstawicielom w Paryżu wiele tajnych bądź poufnych dokumentów dotyczących obrony narodowej? Sąd jednomyślnie orzekł: „Tak, oskarżony jest winny”. Sąd jednomyślnie skazuje Alfreda Dreyfusa na karę dożywotniego zesłania do kolonii karnej oraz degradację i nakazuje, by pozbawienie go stopnia kapitana odbyło się na oczach pierwszej parady wojskowej garnizonu paryskiego.
Urzędnik wrócił na swoje miejsce. Generał Darras uniósł się w strzemionach i wyciągnął szpadę. Żeby na niego spojrzeć, skazaniec musiał zadrzeć głowę. Odebrano mu pince-nez, więc nosił teraz okulary bez oprawki.
– Alfredzie Dreyfus, jesteście niegodni noszenia broni. W imieniu narodu francuskiego degradujemy was!
– I w tym momencie więzień odezwał się po raz pierwszy – opowiadam Mercierowi.
Minister z zaskoczenia aż podskakuje.
– Odezwał się?! – powtarza z niedowierzaniem.
– Tak. – Z kieszeni spodni wyciągam notes. – Podniósł obie ręce nad głowę i krzyknął… – Tu sprawdzam swoje zapiski, żeby niczego nie pokręcić. – „Żołnierze, oni degradują niewinnego człowieka…! Żołnierze, oni niewinnego człowieka pozbawiają honoru! Niech żyje Francja…! Niech żyje wojsko…!” – Czytam wyraźnie, bez emocji, czyli dokładnie tak, jak skazaniec wykrzykiwał te słowa. Jedyna różnica polega na tym, że Dreyfus, jako Żyd z alzackiej Miluzy, lekko zaprawił je niemieckim akcentem.
– Jak można było do tego dopuścić? – oburza się minister z marsową miną. – Mówił pan, zdaje się, że gdyby więzień chciał wygłosić mowę, mieli zagrać marsz?
– Generał Darras uznał, że kilka okrzyków protestu to jeszcze nie przemówienie, a muzyka kłóciłaby się z powagą sytuacji.
– Czy tłum jakoś zareagował?
– Tak. – Ponownie zaglądam do notatek. – Ludzie zaczęli skandować: „Śmierć… śmierć… śmierć…”.
Słysząc, jak skandują, spojrzeliśmy w stronę barierek.
– Muszą coś zrobić, inaczej to się może wymknąć spod kontroli – rzekł pułkownik Sandherr.
Poprosiłem o pożyczenie lornetki teatralnej. Podniosłem ją do oczu, wyregulowałem ostrość i zobaczyłem, jak olbrzymi starszy sierżant Gwardii Republikańskiej kładzie ręce na Dreyfusie. Kilkoma ruchami mocarnych rąk zdarł epolety z jego ramion, pourywał wszystkie guziki z kurtki mundurowej i złote galony z rękawów, a potem ukląkł i oderwał czerwone lampasy ze spodni. Skupiłem się na minie Dreyfusa. Jego twarz była pozbawiona wyrazu. Patrzył prosto przed siebie, kiedy szarpano nim raz w tę, raz w tamtą stronę; poddawał się temu upokorzeniu jak dziecko, któremu zirytowany dorosły poprawia ubranie. Na koniec starszy sierżant wyjął szpadę Dreyfusa z pochwy, wbił jej czubek w błoto i złamał klingę kopnięciem buciora. Rzucił jej obie części na kupkę pasmanterii u stóp skazańca, raptownie zrobił dwa kroki w tył, obrócił się twarzą do generała i zasalutował, a tymczasem Dreyfus spoglądał na podarte symbole jego honoru.
– No, Picquart, to wy macie lornetkę – burknął niecierpliwie Sandherr. – Mówcie nam, jak on wygląda.
– Wygląda… – zwróciłem lornetkę urzędnikowi – wygląda jak żydowski krawiec podliczający, ile pieniędzy zmarnowano na te pozdzierane złote galony. Gdyby miał na szyi centymetr krawiecki, mógłby być krojczym w szwalni przy rue Auber.
– Dobre – pochwalił Sandherr. – Podoba mi się.
– Bardzo dobre – przytakuje Mercier, zamykając oczy. – Widzę go jak na dłoni.
– Niech żyje Francja! – krzyknął znów Dreyfus. – Przysięgam, że jestem niewinny!
A potem, pod eskortą, rozpoczął długi marsz wzdłuż czterech stron cour Morland, paradując w podartym mundurze przed każdym oddziałem wojska, żeby żołnierze na całe życie zapamiętali sobie, jak armia traktuje zdrajców. Co pewien czas wykrzykiwał: „Jestem niewinny!”, a tłum gapiów kwitował te słowa szyderczymi gwizdami i okrzykami „Judasz!” oraz „Żydowski zdrajca!”. Na pozór ciągnęło się to w nieskończoność, chociaż według mojego zegarka trwało nie więcej niż siedem minut.
Gdy Dreyfus ruszył w naszym kierunku, człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, na którego przypadła kolej obserwacji przez lornetkę, odezwał się tym swoim rozwlekłym głosem:
– Nie rozumiem, jak ten gość może twierdzić, że jest niewinny, skoro pozwala się tak upokarzać. Gdyby rzeczywiście był niewinny, z pewnością spróbowałby walczyć, a nie potulnie dawał się tak prowadzać. A może wszyscy Żydzi tak mają, jak sądzicie?
– Wiadoma rzecz, że to żydowska przypadłość – odparł Sandherr. – Ta rasa jest wyzbyta patriotyzmu, honoru i dumy. Od stuleci nic tylko zdradzają ludzi, wśród których żyją, poczynając od Jezusa Chrystusa.
Kiedy Dreyfus mijał miejsce, gdzie staliśmy, Sandherr na znak pogardy odwrócił się do niego plecami. Natomiast ja nie mogłem oderwać od skazańca wzroku. Czy to dlatego, że ostatnie trzy miesiące spędził w więzieniu, czy to z powodu przejmującego zimna jego twarz była bladoszara i obrzmiała, o barwie czerwia. Pozbawioną guzików czarną kurtkę od munduru miał rozchełstaną, wystawała spod niej biała koszula. Rzadkie włosy sterczały na głowie kępkami. Dreyfus szedł ze swą wartą, nie gubiąc kroku. Gdy nas mijali, zerknął w naszą stronę. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a ja zajrzałem w głąb jego duszy, zobaczyłem zwierzęcy strach i rozpaczliwą psychiczną walkę, żeby nie dać się złamać. Odprowadzając go wzrokiem, uświadomiłem sobie, że ten błysk w jego włosach to ślina. A Dreyfus ani chybi zastanawiał się, jaką rolę odegrałem w doprowadzeniu go do upadku.
Pozostał mu już ostatni etap jego drogi krzyżowej, ten najgorszy, tego akurat byłem pewien – przejście wzdłuż barierek przed tłumem. Policjanci wzięli się pod łokcie, próbując utrzymać publikę na dystans. Jednak na widok zbliżającego się więźnia tłum naparł do przodu. Policyjny kordon wybrzuszył się, naprężył, a potem pękł, przepuszczając demonstrantów, którzy rozlali się po