Robert Harris

Oficer i szpieg


Скачать книгу

trudu mógł podrzucać materiały do własnego kosza, żeby sprowadzić nas na fałszywy trop.

      Zamykam oczy, próbuję się postawić na jego miejscu. Wydaje mi się nieprawdopodobne, by człowiek tak lekkomyślnie obnoszący się ze swoimi romansami i tak niedbale traktujący dokumenty nagle wykazał się podobną przebiegłością.

      – Czy naprawdę takie działania z jego strony miałyby sens, biorąc pod uwagę gwałtowną reakcję Niemców, kiedy ujawniliśmy, że to oni opłacali Dreyfusa? – zastanawiam się na głos. – Dlaczego Schwartzkoppen miałby ryzykować, że wywoła kolejny wstydliwy skandal szpiegowski?

      – Oczywiście nic z tego nie stanowi dowodu, panie pułkowniku – mówi Lauth. – Nie moglibyśmy potraktować ani tego dokumentu, ani petit bleu jako pretekstu do aresztowania Esterházyego, bo żaden z nich nie został do niego wysłany.

      – To prawda.

      Otwieram kasę pancerną i wyjmuję kartonową teczkę. Wkładam do niej brudnopis listu oraz petit bleu. Na okładce piszę „Esterházy”. Przychodzi mi na myśl, że oto jest paradoks świata szpiegów. Te dokumenty mają znaczenie wyłącznie wtedy, gdy wiadomo, skąd pochodzą. A skoro nigdy nie będzie można ujawnić źródła ich pochodzenia, ponieważ w ten sposób spalilibyśmy własnego agenta, w sensie prawnym są bezwartościowe. Nie mam ochoty pokazywać ich nawet ministrowi wojny ani szefowi sztabu generalnego, bo gdyby je zobaczył któryś z ich młodszych oficerów, mógłby rozpuścić plotki, że to tylko jakieś odtworzone śmieci. Wyciągam petit bleu z powrotem i pytam Lautha:

      – Czy dałby pan radę sfotografować go i zakryć jakoś ślady podarcia, tak jak to pan zrobił z dokumentem Dreyfusa, żeby wyglądał na przechwycony w poczcie?

      – Możliwe – odpowiada bez przekonania. – Tamten papier składał się jednak z sześciu kawałków, a ten z ponad czterdziestu. Ale nawet jeśli mi się uda, to strona z adresem, czyli najważniejsza w sensie dowodowym, nie jest ostemplowana, więc już na pierwszy rzut oka każdy się zorientuje, że ten list nie został wysłany.

      – Może sami ją ostemplujemy? – proponuję.

      – Bo ja wiem? – bąka z jeszcze większym powątpiewaniem.

      Postanawiam nie drążyć tematu.

      – W porządku – mówię. – Chwilowo zatrzymajmy wiedzę na temat tych dokumentów dla siebie. Na razie skupmy się na Esterházym, spróbujmy znaleźć jakieś inne dowody świadczące przeciwko niemu.

      Widzę jednak, że Lautha wciąż coś gnębi. Marszczy czoło, zagryza wargę, wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nagle się rozmyśla. Wzdycha.

      – Szkoda, że major Henry jest na urlopie, przydałby się tutaj – duka.

      – Spokojna głowa. Henry już niedługo wróci – zapewniam go. – A do tej pory będziemy sobie z tym radzić we dwóch.

      * * *

      Wysyłam telegram do starego towarzysza broni z Tonkinu, Alberta Curé, majora w Siedemdziesiątym Czwartym Pułku Piechoty z Rouen, zawiadamiając go, że nazajutrz będę w okolicy i chętnie wpadłbym się z nim zobaczyć. Odpowiada mi jednym słowem: „Cudownie”.

      Następnego dnia rano zjadam coś w barze na gare Saint-Lazare, po czym łapię pociąg do Normandii. Pomimo wagi mojej misji ledwo zostawiamy za sobą przedmieścia i wyjeżdżamy na otwarty teren, ogarnia mnie radosne podniecenie. Po raz pierwszy od wielu tygodni mogę się oderwać od biurka. Jest wiosna. Jadę w siną dal. Obok mnie leży zamknięta teczka, a za oknem, jak diorama, przesuwają się sielskie widoki – brązowo-białe krowy niczym lśniące ołowiane zabawki na bujnych zielonych łąkach, przysadziste szare kościoły i czerwone dachy wiosek Normandii, jaskrawe barki na spokojnych wodach kanału, piaszczyste ścieżki i wysokie krzaki zaczynające wypuszczać liście. To Francja, o jaką walczę… nawet jeśli tylko składając do kupy śmieci pruskiego pułkownika cierpiącego na nieustającą erekcję.

      Niecałe dwie godziny później wjeżdżamy do Rouen i w spacerowym tempie wleczemy się wzdłuż Sekwany ku olbrzymiej katedrze. Nad szeroką rzeką pikują i krzyczą mewy; stale zapominam, jak blisko kanału La Manche leży stolica Normandii. Z dworca idę pieszo do koszar Pélissier, przez typowo garnizonową okolicę z koszmarnymi sklepikami, zakładami szewskimi oraz tym szczególnym rodzajem ponurych barów, zazwyczaj należących do byłych żołnierzy, w których miejscowi cywile nie są mile widziani. Siedemdziesiąty Czwarty zajmuje trzy wielkie dwupiętrowe budynki zbudowane naprzemiennie z pasów czerwonej cegły i szarego kamienia, wystające ponad szczyt wysokiego muru. Z zewnątrz garnizon można by wziąć za fabrykę, zakład dla obłąkanych albo więzienie. Po wylegitymowaniu przy bramie ordynans prowadzi mnie między dwoma budynkami koszar, przez plac apelowy z wciągniętą na maszt trójkolorową flagą, pośród platanów i koryt z wodą w kierunku pomieszczeń administracji po drugiej stronie.

      Wchodzę po nabitych ćwiekami schodach na drugie piętro. Curé nie ma w gabinecie. Sierżant informuje mnie, że major akurat wybrał się na inspekcję ekwipunku, i proponuje, bym zaczekał. Pokój jest całkiem pusty, jeśli nie liczyć biurka i dwóch krzeseł. Wysokie okno z małymi szybkami jest lekko uchylone, więc do gabinetu wpadają odgłosy garnizonu i wiosenny wietrzyk. Słyszę stukot końskich kopyt o kocie łby w stajniach, rytmiczny krok kompanii maszerującej od strony drogi i orkiestrę ćwiczącą gdzieś w oddali. Zupełnie jakbym z powrotem się znalazł w Saint-Cyr albo znów służył jako kapitan w kwaterze głównej dywizji w Tuluzie. Nawet zapachy są takie same – końskiego łajna, skóry, żarcia z kantyny i męskiego potu. Moi wytworni znajomi z Paryża nie mogą się nadziwić, że tyle lat to znoszę. Nawet nie próbuję im zdradzać prawdy – że właśnie ta niezmienna monotonność mnie w tym pociąga.

      Curé wpada do pokoju, kajając się od progu. Najpierw salutuje, potem ściskam mu rękę, a wreszcie, z mojej inicjatywy, obejmujemy się nieporadnie. Ostatnio widziałem go latem ubiegłego roku na koncercie u de Comminges’ów i odniosłem wówczas wrażenie, że czymś się gryzie. Jest ambitny, o rok czy dwa starszy ode mnie. To przecież ludzkie, że trochę mi zazdrości awansu.

      – No proszę – mówi, odsuwając się i mierząc mnie wzrokiem. – Pan pułkownik!

      – Przyznaję, że trudno się do tego przyzwyczaić.

      – Od dawna jesteś w mieście?

      – Od jakichś dwóch godzin. Wracam wieczornym pociągiem do Paryża.

      – Trzeba to opić. – Wysuwa szufladę biurka, wyjmuje z niej butelkę koniaku oraz dwie szklaneczki i napełnia je po brzegi. Wznosimy toast za wojsko. Curé nalewa ponownie i pijemy za mój awans. Czuję jednak, że gdzieś głęboko, ukryta pod gratulacjami, otworzyła się między nami wąska przepaść. Chociaż nikt postronny by tego nie zauważył. Curé nalewa trzecią kolejkę. Rozpinamy kurtki mundurów, odchylamy się na krzesłach i trzymając nogi na biurku, palimy papierosy. Rozmawiamy o starych towarzyszach broni i dawnych czasach. Wybuchamy śmiechem. Na chwilę zapada cisza, po czym Curé pyta: – A właściwie to co konkretnie porabiasz teraz w Paryżu?

      Waham się, nie powinienem o tym mówić.

      – Przejąłem stanowisko Sandherra, jestem szefem tajnego wywiadu.

      – Na Boga, to prawda? – Z marsową miną wpatruje się w szklankę, ale już nie proponuje kolejnego toastu. – Czyli przyjechałeś tu, żeby powęszyć?

      – Coś w tym rodzaju.

      Na sekundę wraca mu niedawny humor.

      – Nie wokół mnie, mam nadzieję! – rzuca.

      – Nie tym razem. – Z uśmiechem odstawiam szklaneczkę. – W Siedemdziesiątym Czwartym służy major nazwiskiem Esterházy.

      Curé spogląda na mnie. Z jego miny nie sposób niczego wyczytać.

      –