z gabinetu na korytarz, przyłapuję go, jak rozmawia cicho z Lauthem i Junckiem – szybkość, z jaką się rozchodzą, mówi mi, że rozprawiali o mnie. Raz, chcąc uporządkować papiery w zwracanej teczce, przystaję przed drzwiami do archiwum Gribelina i słyszę dobiegający ze środka głos Henry’ego: „Nie mogę znieść tego jego poczucia, że jest mądrzejszy od nas wszystkich!”. Nie mam jednak pewności, czy mówi o mnie – zresztą jeśli nawet, jestem skłonny puścić to w niepamięć. Którego szefa nie obgadują za plecami, zwłaszcza jeśli próbuje zaprowadzić dyscyplinę i zwiększyć wydajność pracy?
Przez resztę lata, jesień i zimę 1895 roku staram się jak najlepiej zgłębić tajniki mojej pracy. Dowiaduję się, że kiedy agentka Auguste ma nową partię materiałów do przekazania, daje sygnał, z samego rana umieszczając pewien gatunek kwiatu w donicy na balkonie swojego mieszkania przy rue Surcouf. To oznacza, że tego dnia o dziewiątej wieczorem będzie czekała w bazylice Sainte-Clotilde. Dostrzegam w tym okazję do poszerzenia swojego doświadczenia.
– Dzisiaj wieczorem sam chciałbym odebrać materiały – oznajmiam Henry’emu pewnego dnia w październiku. – Żeby na własnej skórze poczuć, jak działa cała ta procedura.
Patrzę, jak dosłownie połyka swoje obiekcje.
– Dobry pomysł – odpowiada.
Wieczorem przebieram się w cywilne ubranie, biorę teczkę i piechotą idę do pobliskiej bazyliki – olbrzymiej, naśladującej gotyk fabryki przesądów, z dwiema wieżami. Znam ją dobrze z czasów, kiedy chodziłem do niej na recitale organowe Césara Francka. Zjawiam się z dużym zapasem czasu i postępuję zgodnie z instrukcjami Henry’ego. Przechodzę do wyludnionej bocznej kaplicy, w trzecim rzędzie od frontu przeciskam się na trzecie siedzenie po lewej od nawy, klękam, biorę zostawioną tam książeczkę modlitewną i wsadzam między jej kartki dwieście franków. Potem cofam się do ostatniego rzędu i czekam. Nie ma tu nikogo, nikt mnie nie obserwuje, ale gdyby nawet, wyglądałbym na zatroskanego urzędnika, który wracając z pracy do domu, wstąpił do kościoła, by zasięgnąć rady swego Stwórcy.
Mimo że to, co robię, absolutnie nie wiąże się z żadnym zagrożeniem, serce mi wali jak młotem. Absurd! Może to wpływ migotliwego światła świec i zapachu kadzideł albo echa kroków oraz szeptów dochodzących z ogromnej nawy. Cokolwiek to jest – i mimo że już dawno straciłem wiarę – czuję, że przeprowadzanie takiej transakcji na poświęconej ziemi to świętokradztwo. Co chwila spoglądam na zegarek – za dziesięć dziewiąta, punkt dziewiąta, pięć po dziewiątej, dwadzieścia po… Może ona nie przyjdzie? Wyobrażam sobie, jak Henry uprzejmie składa mi wyrazy współczucia, kiedy mu jutro powiem, że agentka się nie zjawiła.
Nagle jednak, tuż przed wpół do dziesiątej, ciszę przerywa szczęk otwieranych drzwi za moimi plecami. Mija mnie przysadzista kobieta w czarnej spódnicy i chuście na głowie. W połowie nawy zatrzymuje się, robi znak krzyża, dyga przed ołtarzem, po czym rusza prosto na ustalone miejsce. Patrzę, jak klęka. Niecałą minutę później wstaje i rusza nawą w moją stronę. Nie spuszczam z niej oczu, jestem ciekawy, jak wygląda ta nasza madame Bastian – pospolita sprzątaczka, a jednocześnie zapewne najcenniejsza tajna agentka we Francji czy nawet w całej Europie. Przechodząc obok, obrzuca mnie przeciągłym twardym spojrzeniem – podejrzewam, że jest zaskoczona, widząc mnie, a nie majora Henry’ego – a ja stwierdzam, że w jej zaciekłych, niemal męskich rysach i wyzywającym spojrzeniu absolutnie nie ma nic pospolitego. Jest dzielna, może nawet zuchwała, ale inaczej przez pięć lat nie wynosiłaby tajnych dokumentów z niemieckiej ambasady, pod nosem strażników.
Gdy kobieta znika, wstaję i przechodzę na miejsce, gdzie zostawiłem pieniądze. Henry bardzo podkreślał, żebym nie tracił czasu. Pod krzesłem jest wetknięta papierowa torba, zwinięta w rożek. Szeleści niepokojąco, kiedy ją wyciągam i chowam do teczki. Pośpiesznie opuszczam bazylikę, za drzwiami schodzę po schodach i maszeruję ciemnymi, wyludnionymi ulicami wokół ministerstwa. Dziesięć minut po przejęciu torby, upojony sukcesem, wysypuję jej zawartość na biurko w swoim gabinecie.
Jest tego więcej, niż się spodziewałem: róg obfitości wszelakiego śmiecia – podarte, zmięte kartki uwalane popiołem z papierosów, papier biały i szary, kremowy i niebieski, bibułka i karton, drobniutkie kawałki i większe fragmenty, zapisane odręcznie ołówkiem bądź atramentem, wystukane na maszynie do pisania albo wydrukowane, słowa francuskie, niemieckie i włoskie, bilety kolejowe i odcinki biletów teatralnych, koperty, zaproszenia, rachunki z restauracji, pokwitowania od krawców, taksówkarzy i szewców… Przesuwam po całym tym majdanie rękami, podnoszę strzępki, przepuszczam je między palcami… Wiem, że większość okaże się do niczego, ale wśród śmieci może się trafić istna żyła złota. Ogarnia mnie dreszczyk podniecenia właściwy poszukiwaczom tego kruszcu.
Zaczyna mi się podobać ta robota.
* * *
Dwukrotnie piszę do Pauline, ale powściągliwie, na wypadek gdyby Philippe otwierał jej listy. Nie odpisuje mi, a ja nie próbuję jej szukać ani się dowiadywać, czy wszystko w porządku. Głównie z braku czasu – sobotnie i niedzielne wieczory poświęcam matce, której pamięć coraz bardziej szwankuje, a w dni powszednie do późna siedzę w pracy. Muszę mieć oko na tyle rozmaitych spraw. Niemcy układają wzdłuż naszej wschodniej granicy kable telefoniczne. Podejrzewamy, że w naszej ambasadzie w Moskwie działa szpieg. Angielski agent podobno wystawia na sprzedaż kopię naszych planów mobilizacyjnych i odda je temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. No i regularnie muszę też składać te swoje blancs… Mam pełne ręce roboty.
Nadal bywam w salonie Comminges’ów, ale „ta twoja słodka madame Monnier”, jak z upodobaniem nazywa ją Blanche, nigdy się nie pojawia, mimo że Blanche twierdzi, jakoby nie zdarzało jej się nie zaprosić Pauline. Po jednym z koncertów zapraszam Blanche na kolację do Tour d’Argent, gdzie dostajemy stolik z widokiem na rzekę. Dlaczego wybieram akurat tę restaurację? Choćby dlatego, że z domu Comminges’ów można tam dojść spacerkiem. Ale ciekawi mnie również, czy pułkownik von Schwartzkoppen podejmuje tam swoją kochankę. Rozglądam się po sali jadalnej – dookoła prawie same pary. Boksy ze świecami zapewniają intymność – je suis à toi, toujours à toi, toute à toi… Ostatni raport policyjnych agentów opisuje Hermance jako „kobietę niewiele po trzydziestce, blondynkę, drobną, w kremowej spódnicy i wykończonym na czarno żakiecie”. „Czasami nie trzymali rąk ponad stołem”.
– Dlaczego tak się uśmiechasz? – pyta Blanche.
– Znam pewnego pułkownika, który przychodzi tu z kochanką. Potem biorą pokój na górze – wyjaśniam.
Blanche spogląda na mnie i w tej jednej krótkiej chwili klamka zapada. Zamieniam słowo z maître d’hôtel, który oznajmia: „Drogi panie pułkowniku, oczywiście, że mamy wolny pokój”, więc po kolacji prowadzi nas na górę jakiś ponury facet, który nawet nie raczy podziękować za suty napiwek.
Później Blanche pyta:
– Jak myślisz, lepiej jest się kochać przed kolacją czy po?
– Istnieją argumenty przemawiające za każdą z tych wersji. Ja sądzę, że lepiej jest chyba przed. – Całuję ją i wstaję z łóżka.
– Zgadzam się. Wobec tego następnym razem odwrócimy kolejność – oświadcza.
Blanche ma dwadzieścia pięć lat. O ile więc czterdziestoletnia Pauline rozbiera się po ciemku i leniwie zakrywa się pościelą albo ręcznikiem, Blanche kładzie się na wznak przy świetle elektrycznym, paląc papierosa; unosi lewe kolano, opiera na nim prawą stopę i przebierając palcami tej stopy, przygląda się im. Wyciąga rękę na oślep, z grubsza w kierunku popielniczki, i strzepuje popiół.
– Z pewnością obie odpowiedzi są prawidłowe – mówi nagle.
– Obie nie mogą być słuszne, kochanie – prostuję, ani