Robert Harris

Oficer i szpieg


Скачать книгу

dworze rześki wiatr niesie ostry zapach morza. Spacerujemy wokół placu apelowego. Po jakimś czasie Curé odzywa się:

      – Rozumiem, że nie wolno ci wyjawić, o co chodzi, ale jeśli mogę ci coś radzić, uważaj, jak się zabierasz do Esterházyego. Jest niebezpieczny.

      – W jakim sensie? Fizycznie?

      – W każdym sensie. Ile o nim wiesz?

      – Nic. Jesteś pierwszą osobą, do której się zwróciłem.

      – Nie zapominaj o tym, że jest bardzo ustosunkowany. Jego ojciec był generałem. On sam każe się tytułować „hrabią Esterházym”, ale według mnie to tylko poza. Tak czy owak, jego żona jest córką markiza de Nettancourt, więc zna mnóstwo ludzi.

      – W jakim jest wieku?

      – No, moim zdaniem dobiega pięćdziesiątki.

      – Pięćdziesiątki? – Rozglądam się. Jest późne popołudnie. Z okien koszar, niczym więźniowie, wyglądają żołnierze o ziemistej cerze i szarych wygolonych głowach.

      Curé spogląda w ślad za moim wzrokiem.

      – Wiem, o czym myślisz – mówi.

      – Naprawdę?

      – Jasne. Skoro ma pięćdziesiątkę i jest zięciem markiza, to dlaczego tkwi tutaj, w takim grajdole? Jeśli o mnie chodzi, to z pewnością pierwsza rzecz, jaką chciałbym wiedzieć.

      – A więc dlaczego, skoro już poruszyłeś ten temat?

      – Dlatego że został bez grosza przy duszy.

      – Mimo że jest tak ustosunkowany?

      – Wszystko przegrywa. I to nie tylko przy zielonym stoliku. Także na koniach i na giełdzie.

      – Jego żona na pewno ma jakiś majątek?

      – Ba, tyle że ona go przejrzała. Słyszałem, jak narzekał, że nawet domek na wsi zapisała na swoje nazwisko, żeby się bronić przed jego wierzycielami. Nie da mu ani jednego su.

      – Ma także mieszkanie w Paryżu.

      – Możesz być pewny, że również jest zapisane na nią.

      Spacerujemy w milczeniu. Przypominam sobie list Schwartzkoppena. Pańskie warunki dla mnie za ostre (…).

      – Powiedz mi, a jaki jest z niego oficer? – proszę.

      – Najgorszy z możliwych.

      – Zaniedbuje obowiązki?

      – Kompletnie. Pułkownik już nawet nic mu nie daje do roboty.

      – Czyli że nigdy go tu nie ma?

      – Przeciwnie, jest tu bez przerwy.

      – I co robi?

      – Głównie wchodzi w paradę! Kręci się i zadaje mnóstwo durnych pytań w sprawach, z którymi nie ma nic wspólnego.

      – A o co tak pyta?

      – O wszystko.

      – Na przykład o artylerię?

      – Oczywiście.

      – A co konkretnie interesuje go w kwestii artylerii?

      – Spytaj lepiej, co go nie interesuje! Wiem na pewno, że przyglądał się co najmniej trzem manewrom artylerii. Na ostatnie pułkownik absolutnie nie zgodził się go wysłać, więc ostatecznie pokrył koszty przejazdu z własnych pieniędzy.

      – Mówiłeś przecież, że jest bez grosza przy duszy.

      – To prawda. Ot, ciekawostka. – Curé staje jak wryty. – Kiedy tak się teraz nad tym zastanawiam, przypomniało mi się, że zapłacił także kapralowi ze swojego batalionu za przepisanie podręczników strzelania… wiesz, nie wolno nam ich trzymać dłużej niż dzień, góra dwa.

      – Podał jakiś powód?

      – Powiedział, że chciałby zaproponować pewne ulepszenia…

      Ruszamy dalej. Słońce skryło się za jednym z budynków koszar, przez co plac apelowy pogrążył się w cieniu. Nagle zrobiło się zimno.

      – Wspominałeś wcześniej, że on jest niebezpieczny – przypominam mu.

      – Trudno to opisać – wyjaśnia. – Ma w sobie coś… dzikiego, a poza tym to szczwany lis. Potrafi być jednak całkiem uroczy. Ujmę to w ten sposób: pomimo tego, jak się zachowuje, nikt nie śmie mu się postawić. Odznacza się poza tym zgoła niezwykłym wyglądem. Żeby zrozumieć, o czym mówię, musisz go zobaczyć.

      – Bardzo bym chciał go poznać. Sęk w tym, że nie mogę ryzykować, że on zobaczy mnie. Macie tu jakieś miejsce, w którym mógłbym mu się przyjrzeć tak, żeby się nie zorientował?

      – Niedaleko stąd jest bar, do którego zagląda prawie co wieczór. Nie ma pewności, że się zjawi, ale prawdopodobnie go tam zastaniesz.

      – Zabierzesz mnie tam?

      – Myślałem, że wyjeżdżasz wieczornym pociągiem.

      – Mogę zostać do rana. Jedna noc nie zrobi różnicy. Chodź, przyjacielu! Będzie jak za dawnych lat.

      Wygląda jednak na to, że Curé ma dość „dawnych lat”. Przygląda mi się twardym, taksującym wzrokiem.

      – No, Georges, teraz już wiem, że to poważna sprawa, skoro jesteś gotów poświęcić dla niej noc w Paryżu – oświadcza.

      * * *

      Curé nalega, żebym wrócił z nim do koszar, to razem zaczekamy, aż zapadnie wieczór, ale wolę się tam nie szwendać bez potrzeby, bo ktoś mógłby mnie rozpoznać. Pamiętam, że niedaleko dworca mijałem mały hotelik dla podróżujących w interesach, więc idę tam i płacę za pokój. W tym obskurnym przybytku bez elektryczności śmierdzi stęchlizną; materac jest twardy i cienki; kiedy przejeżdża pociąg, ściany się trzęsą. Ale jedną noc da się wytrzymać. Wyciągam się na łóżku – jest za krótkie i nogi wystają mi za skraj ramy. Paląc papierosa, rozmyślam o tajemniczym majorze Esterházym. Zdaje się, że ten człowiek ma aż nazbyt wiele czegoś, czego tak osobliwie brakuje Dreyfusowi – motywów.

      W oknie gasną promienie słońca. O siódmej rozdzwaniają się dzwony katedry Notre-Dame de Rouen – donośne, dźwięczne bicie niesie się ponad rzeką niczym ogień zaporowy, a kiedy milknie, wydaje się, że nagła cisza wisi w powietrzu jak dym.

      Zanim się zmuszam, by wstać i zejść na parter, zapada ciemność. Curé już na mnie czeka. Radzi mi zarzucić na ramiona pelerynę, żeby ukryć insygnia.

      Przez pięć czy dziesięć minut przemierzamy uliczki z zabitymi na głucho okiennicami, mijając kilka spokojnych barów, aż w końcu docieramy do zaułka pełnego cieni ludzi – głównie żołnierzy oraz kilku młodych kobiet. Rozmawiają cicho, śmieją się i wystają przed długim niskim budynkiem bez okien, który wygląda na przebudowany magazyn. Wymalowany szyld obwieszcza: „Folies Bergère”. Daremność tych prowincjonalnych aspiracji jest niemal wzruszająca.

      – Zaczekaj tu – mówi Curé. – Zobaczę, czy już przyszedł.

      Odchodzi. W otwartych drzwiach jego sylwetka odcina się przez chwilę na tle fioletowawego podłużnego blasku; dobiegają mnie strzępy gwaru oraz dźwięków muzyki, a potem mojego przyjaciela wchłania ciemność. Podchodzi do mnie jakaś kobieta z głęboko odsłoniętym dekoltem, sina i z gęsią skórką z zimna, i wyciągając papierosa, prosi mnie o ogień. Bez namysłu pocieram zapałką o draskę. W żółtym płomyczku widzę, że dziewczyna jest młoda i ładna. Patrzy na mnie wzrokiem krótkowidza.

      – Znamy się, kochasiu? – pyta.

      Uświadamiam