zawołała w kierunku pracowni. Odpowiedział jej nieartykułowany pomruk ojca. – Nawet ta kamienica jest nienormalna – powiedziała do siebie Sabina, wlokąc rower po drewnianych schodach. Korytarz pomalowany był na błękitno, a tu i ówdzie matka namalowała pyzate aniołki.
Drzwi na pierwszym piętrze uchyliły się.
– A, to ty tak hałasujesz, Sabinko – Wiedźmalinowska, choć zegar wskazywał drugą, miała na sobie satynowy szlafrok w czarno-żółte paski, co upodabniało ją do ogromnej salamandry.
W tej samej chwili Sabina przypomniała sobie, że nie poprosiła matki o usunięcie z balkonu gipsowych głów.
Powinna się domyślić – pomyślała Sabina. Był piątek, a w piątkowe popołudnia Wiedźmalinowska urządzała zloty czarownic. Trzem starszym paniom (do złudzenia przypominającym czarownice) najwyraźniej nie podobały się prace matki i za każdym razem Wiedźmalinowska prosiła, aby usunięto je z balkonu.
– Dlaczego nie pozbędziecie się tej czarownicy? – wybuchnęła któregoś dnia Sabina. – Przecież to NASZA kamienica.
– Pani Malinowska jest najstarszą lokatorką – wytłumaczył ojciec – i coś takiego byłoby zbrodnią.
Sabina wyprowadziła rower na ulicę i spojrzała w górę, na balkon. Po gipsowych głowach tam i z powrotem spacerował zadowolony Szczurek Jurek.
Przerzutka w rowerze – jak można było się tego spodziewać – nadal nie działała. Wuj Psuj potwierdził słuszność swego przezwiska, ale na Sabinie nie robiło to już większego wrażenia.
Jej myśli zaprzątało coś zupełnie innego.
Sabina myślała o swojej rodzinie i ogarniał ją coraz większy bunt.
Wszyscy, którzy ją otaczali (z wyjątkiem Szczurka Jurka), byli mniej lub bardziej nienormalni. Ojciec Sabiny, mimo lat czterdziestu, nadal nosił długie, związane w kucyk włosy i na dodatek miał w lewym uchu kolczyk, co upodabniało go do pirata. Matka zaś miała rude, sterczące, ostrzyżone na jeża włosy i z upodobaniem nosiła malowniczo poprzecierane dżinsy.
Być może z tego powodu na szkolne wywiadówki chodziła w zastępstwie rodziców babcia, zwana Saperem. Przezwisko zyskała dzięki nieskończonej gamie min, które zwykła robić – a twarz miała naprawdę wyrazistą.
Z niewiadomego powodu sympatyzowała z Wiedźmalinowską. Często siadywały razem w niedużym ogródku, a tematem ich rozmów był otwarty dom i cyganeria.
– Gdybym wiedziała, że wyrośnie z niego Piotruś Pan – wzdychała Babcia Saper – dałabym mu jakieś inne, solidne imię.
– Józef – podpowiadała Malinowska, a Sabina myślała, nie wiadomo czemu, o warsztacie stolarskim, w którym jej tata robił trumny, a mama malowała je w wesołe kwiatki.
Któregoś dnia Sabina zapytała babcię, kim jest Piotruś Pan.
– To twój ojciec – odpowiedziała babcia, robiąc Zbolałą Minę numer 16.
Sabina jednak nie dała za wygraną i poszła ze swoim pytaniem do Ciotki Plotki.
– Bohater książki – wyjaśniła ciotka. – A w przenośni mężczyzna, który nie chce dorosnąć. Tak czy siak, jesteś za mała, żeby zrozumieć psychikę mężczyzny.
– Aha – odpowiedziała Sabina i następnego dnia udała się do szkolnej biblioteki.
Cały wieczór spędziła nad pasjonującą lekturą i na drugi dzień doszła do wniosku, że chyba naprawdę jest za mała, bowiem nie odkryła żadnych związków pomiędzy swoim tatą a chłopcem w zielonym ubraniu.
Co do cyganerii – miała absolutną pewność, że nikt taki w ich kamieniczce nie zamieszkiwał. Co prawda Ciotce Plotce zdarzało się nosić długie kolorowe spódnice, ale nie zajmowała się wróżeniem z kart i ani razu nie przyniosła do domu skradzionej kury.
Niepokoił ją nieco groźnie brzmiący „dom otwarty”, jednak po chwili zastanowienia przekonała się, że dostępu do kamieniczki broni solidna stara bramka i drewniane rzeźbione drzwi.
Sabina zatrzymała różowy rower na końcu ulicy i spojrzała za siebie.
Wąska kamieniczka z malowniczą wieżyczką sterczącą nieco tuż nad mieszkaniem Ciotki Plotki wyglądała naprawdę uroczo na tle błękitnego, pociętego białymi piórami chmur nieba i na pierwszy rzut oka trudno było się w niej domyślić rodzinnego domu wariatów.
Sabina westchnęła i skręciła w stronę tej części miasta, gdzie mieszkała Zuza i inni normalni ludzie.
Absolutnie normalna Zuza siedziała na huśtawce i żuła cynamonową gumę.
Sabina oparła rower o ławkę i przysiadła obok koleżanki.
– Żebyś wiedziała… – westchnęła i zamilkła.
czyli o tym, jak nazwa ulicy i nazwisko potrafią zniszczyć życie
Sabina pożegnała się z Zuzą równo o szóstej, obiecawszy, że następnego dnia razem pójdą na basen. Z żalem opuściła pokój koleżanki, gdzie stała solidna meblościanka i wygodna wersalka, a na półce nad biurkiem wisiał obrazek przedstawiający uśmiechnięte kocięta w koszyku.
W pokoju należącym do Sabiny wszystkie meble były stare i posiadały – jak wyraziła się Ciotka Plotka – duszę, choć według Sabiny miały tylko korniki, o czym świadczyły maleńkie dziurki w deskach, w które mama regularnie wstrzykiwała terpentynę. Była tam stara szafa ze skrzypiącymi niemiłosiernie drzwiami, stare biurko z całą masą szuflad i szufladek, łóżko z mosiężnymi gałkami i bardzo stary fotel obity ciemnoczerwonym pluszem. Na ścianie nad łóżkiem Sabiny wisiał obraz przedstawiający katastrofę morską i był to bodaj jedyny obraz, jaki w swoim życiu namalował Wuj Psuj. Wuj Psuj nie wyrażał się o nim specjalnie dobrze, ale tata Sabiny uważał go za naprawdę genialny. Gdy Wuja Psuja nie było w pobliżu, tata nazywał go „malarzem jednego obrazu”.
Obraz był ponury i brzydki, ale jako że dostała go w prezencie od Wuja Psuja na swoje szóste urodziny, nie wypadało tak po prostu zdjąć go ze ściany i wepchnąć za szafę.
Naprzeciwko katastrofy morskiej wisiał drugi obraz, tym razem autorstwa Ciotki Plotki. Był na nim bardzo smutny pierrot ze zwiędłą różą w ręce i chociaż mama określała go jako straszliwy kicz, to Sabinie naprawdę się podobał.
W mieszkaniu Ciotki Plotki było całe mnóstwo pierrotów – z każdego zakątka spoglądały smutne porcelanowe twarze z kroplą łzy spływającej po białym policzku.
– To się sprzedaje – powiedziała Ciotka Plotka, omiatając krytycznym spojrzeniem ceramiczne ptaki zalegające na półkach pracowni.
Podobnie nie cieszyły się powodzeniem gipsowe odlewy i Sabina uśmiechnęła się cierpko, spoglądając w górę – na balkonie stał cały rząd większych i mniejszych głów. Wzdrygnęła się.
Wciągnęła rower do klatki i przypięła go do drewnianej poręczy, po czym niechętnie powlokła się na górę. Na pierwszym piętrze czyhała już na nią Wiedźmalinowska.
– Prosiłam cię, Sabinko – zaczęła, ale urwała na widok Szczurka Jurka, który jakimś cudem zdołał wydostać się z mieszkania i siedział na poręczy, czyszcząc sobie wąsiki.
Gdy zobaczył Sabinę, dał susa wprost na jej ramię. Wiedźmalinowska wydała z siebie cichy, mysi pisk i zatrzasnęła drzwi.
Sabina ze szczurem na ramieniu ruszyła na górę.
Zza drzwi ich mieszkania dobiegały wesołe głosy i muzyka. Sabina wślizgnęła się do środka i weszła do kuchni. Na stole