Katarzyna Ryrych

Koniec świata nr.13


Скачать книгу

ją ciche chrobotanie. To Szczurek Jurek wdrapał się na łóżko i napoczął okładkę.

      Palcem na wodzie pisane, czyli Sabina bierze sprawy w swoje ręce

      Spotkanie przyjaciół na ulicy Koniec świata numer 13 zakończyło się o świcie, kiedy Sabina spała smacznie, zapomniawszy o czerwonym pasku i płynących z jego posiadania korzyściach. Kiedy otworzyła oczy, w mieszkaniu było podejrzanie cicho.

      Nawet Szczurek Jurek spał w swoim domku, a przez uchylone okno nie dochodziły dźwięki radia z mieszkania Wiedźmalinowskiej. W tej ciszy było coś nienormalnego i Sabina przez jedną krótką chwilę zastanowiła się, czy przypadkiem nie nadszedł Armagedon, którym straszyli nawiedzający ich od czasu do czasu Kociarze. Oczywiście kiedy Sabina użyła tego słowa, mama wytłumaczyła jej, że są to świadkowie Jehowy i że każdy ma prawo wierzyć, w co chce, niezależnie od tego, czy to się komuś podoba, czy nie.

      – Nawet w Latającego Potwora Spaghetti – oświadczył chłopak, którego włosy przypominały wielokolorowego mopa, a który pobierał lekcje rysunku u ojca Sabiny.

      Zapytany nieco później o szczegóły, poinformował, że wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti noszą na głowie sitka do odcedzania makaronu, co trzeźwo myślącej Sabinie wydało się głupie, ale nie powiedziała tego głośno, bo przecież należało szanować każde wyznanie.

      Tymczasowo porzuciła temat Kociarzy i po dalsze informacje udała się do Wiedźmalinowskiej. Ta najpierw przeżegnała się, a następnie obdarowała Sabinę obrazkiem przedstawiającym Anioła Stróża.

      Sabina schowała obrazek do kieszeni i opuściła mieszkanie sąsiadki, zastanawiając się, jak to możliwe, aby dorosła osoba nie miała najmniejszego pojęcia o tym, że należy szanować każde przekonanie religijne.

      Kiedy przy jakiejś okazji opowiedziano tę historię jako rodzinną anegdotę, Babcia Saper zrobiła Oburzoną Minę numer 3 i orzekła, że rodzice Sabiny robią błąd wychowawczy za błędem, albowiem dzieci należy wychowywać, a nie INFORMOWAĆ, bo inaczej rosną na przemądrzałe i niesympatyczne.

      Sabina za przemądrzałą nie uważała się wcale. Nie wiedziała jeszcze tak wielu rzeczy – na przykład tego, czy globalne ocieplenie jest wymysłem bandy ekologów, czy też realnym zagrożeniem, i czy białe niedźwiedzie na biegunie poradzą sobie ze zdobywaniem pożywienia.

      Tak czy siak – nie nastąpiła żadna, nawet najmniejsza katastrofa, chociaż wszedłszy do kuchni, Sabina z pewnością wolałaby jednak katastrofę ekologiczną.

      W kuchni, omijając śpiącego na wiklinowej kanapce Wuja Psuja, z marsową miną krzątała się Babcia Funia.

      – Mam świadectwo z czerwonym paskiem – pochwaliła się odruchowo Sabina.

      Babcia Funia zmarszczyła się zupełnie jak bokserka Wiedźmalinowskiej.

      – Niestety, kochanie, w tym miesiącu nie mam już ani funia – powiedziała, mieszając coś, co podejrzanie bulgotało w dużym czerwonym rondlu. – Nie masz pojęcia, ile kosztują mnie artystyczne pasje twojej matki – westchnęła. – Twój ojciec powinien zarobić przynajmniej na farby i pędzle, nie mówiąc już o…

      Babcia Funia najwyraźniej po raz kolejny zamierzała wyliczyć wszystko, co zakupiła w okresie Wielkiego Kryzysu, jaki trapił rodzinę Muzyków od ubiegłego lata.

      – Wcale nie jest łatwo wyżyć ze sztuki – wypaliła Sabina, zanim zdążyła ugryźć się w język, bo chociaż z całego serca pragnęła mieć normalnych rodziców podobnych do rodziców Zuzi, za nic w świecie nie pozwoliłaby nikomu krytykować Piotra i Pauliny.

      Babcia Funia prychnęła z oburzeniem.

      – A proponowałam twojej mamie, żeby zaczęła uczyć plastyki w szkole…

      Sabina nabrała głęboki haust powietrza i w myśli policzyła do trzech, tak jak wyczytała to na jednej ze stron internetowych. Uczenie plastyki w szkole – pomyślała i przypomniała sobie panią Romanę, która bezskutecznie próbowała zapanować nad szalejącą na lekcjach plastyki klasą. Koledzy i koleżanki Sabiny Muzyk lat dwanaście zajmowali się na tej lekcji wszystkim, tylko nie posłusznym malowaniem sztucznych kwiatków w glinianym wazonie. Nad głową pani Romany fruwały papierowe kule, na ławkach rozpryskiwały się kolorowe kleksy, a jej prośby o spokój ginęły w ogólnej wrzawie.

      Z drugiej strony Sabina była pewna, że kto jak kto, ale mama poradziłaby sobie nawet z jej klasą, robiąc coś naprawdę zaskakującego, jak na przykład przejechanie po czyimś nosie pędzlem, ale z dwojga złego wolała Wielki Kryzys.

      – Mamo – powiedziała mama Sabiny, wchodząc do kuchni – zła passa musi się kiedyś skończyć. A poza tym prosiłam cię, żebyś nie podejmowała tego typu tematów w obecności Sabiny. Sabka i tak jest wystarczająco obciążona…

      – Mam nadzieję, że wyciągnie z tego odpowiednie wnioski i wybierze coś, co zapewni jej solidny kawałek chleba.

      Na dźwięk słowa „chleb” Sabinie głośno zaburczało w brzuchu. Ukroiła grubą pajdę i posmarowała ją domowym smalcem. Smalec z drobnymi skwarkami i kawałeczkami przysmażonej na złoto cebulki był dziełem Babci Saper. Wbijając zęby w chrupiącą skórkę, Sabina wybaczyła jej wszystkie miny.

      – Dostaliśmy zaproszenie na plener – powiedziała mama Sabiny, nalewając sobie wody mineralnej z odrobiną soku z cytryny. – Jako jedyni z Polski – dodała.

      Babcia Funia wyłączyła gaz pod rondlem i usiadła naprzeciwko córki.

      – To bardzo dobrze – powiedziała – ale nie mam już ani funia. Radźcie sobie sami. Gdyby nie Ksawery, musiałabym już dawno odłożyć zęby na półkę.

      Sabina z trudem powstrzymała uśmiech. Tak jakby nie spędzały każdej nocy w gustownej szklaneczce.

      – Organizatorzy płacą za pobyt i zapewniają wszystkie materiały – uśmiechnęła się mama Sabiny. – A do tego czasu Piotr z pewnością zarobi parę groszy na paliwo.

      – Oby – Babcia Funia spojrzała podejrzliwie w stronę ojca Sabiny, który właśnie wszedł do kuchni. – Palcem na wodzie pisane…

      W tej samej chwili odezwał się telefon. Mama Sabiny podniosła słuchawkę i uśmiech zniknął z jej twarzy.

      – Ależ oczywiście, nic się nie stało – zapewniła kogoś po drugiej stronie, a kiedy zakończyła rozmowę, powiedziała naprawdę brzydkie słowo. – Nie zapłacą mi za ptaki – oświadczyła z ponurą miną.

      – Po plenerze coś na pewno się ruszy, zobaczysz – powiedział tata i ściągnął włosy w kucyk.

      – Zabrałeś moją frotkę – zauważyła ponuro Sabina.

      Tata wzruszył ramionami.

      – Możesz wziąć moją – odpowiedział, co oznaczało, że jego frotka właśnie gdzieś się zapodziała. Sabina uśmiechnęła się kwaśno i wyszła na balkon.

      Zapach akacji był tak silny, że kichnęła kilka razy, na co Babcia Funia wyjęła z torebki butelkę syropu i wtłoczyła opierającej się wnuczce całą łyżkę świństwa, od którego Sabinie momentalnie ścierpły zęby i język.

      Na trawniku pod balkonem urzędowały tłuste szare miejskie gołębie. Sabina pomyślała o ceramicznych ptakach potworkach, za które galeria nie zamierzała zapłacić w najbliższym czasie.

      Kiedy dorosnę, zostanę księgową – postanowiła i usiadła na krześle, opierając bose stopy o jedną z gipsowych głów.

      Przymknęła oczy i zaczęła myśleć. Coś takiego doradził jej Ksawery,