się w odwodzie korpusu. Walka artyleryjska i wznoszące się słupy dymu na kierunku południowo-wschodnim były podczas marszu ku granicy pierwszymi oznakami wojny. Na łące, na południowym wyjściu z pewnej małej, niemieckiej, nadgranicznej wioski, tłoczy się obozowisko z wieloma wozami: to Volksdeutsche którzy uciekli z Polski, wraz z częścią swego szybko zabranego dobytku. Na twarzach nader wyraźne ślady przeżytych kłopotów i strachu. Niemo pytające spojrzenia maszerujących obok żołnierzy spotykają się z takimi samymi spojrzeniami Volksdeutschów.
Podążamy wciąż dalej, jesteśmy w Polsce, nie muszą tego dowodzić sporadyczne drogowskazy i tablice opisujące lasy, już i tak świadczy o tym stan dróg i pól. Batalion zostaje zatrzymany pośrodku nadgranicznego lasu, na przesiece. Zrobiło się bardzo ciemno i odczuwalnie zimno. Dość blisko słychać wystrzały naszej własnej artylerii, która musi stać gdzieś w lesie. Od strony nieprzyjaciela gwiaździste niebo nocne czerwieni się od pożarów.
Na jeden znak maszerująca na czele batalionu 1. kompania znika na prawo z przesieki i leży, z karabinami w dłoniach, bezgłośnie na skraju lasu. „Dowódcy kompanii [Kompanieführer] do pana majora!”. W kilka minut zbieramy się wokół naszego dowódcy batalionu, aby dowiedzieć się o sytuacji i nanieść na nasze mapy odcinki dalszych etapów posuwania się batalionu. Sztab batalionu przenosi się do przodu, na południowo-wschodni skraj dużego lasu, w którego środku się znajdujemy – według informacji w celu skontaktowania się z czołowymi elementami oddziałów niemieckich, które mamy jeszcze tej nocy zluzować na ich stanowiskach przed nieprzyjacielem. Kompanie podciągnięte mają zostać dopiero na wyraźny rozkaz i wykorzystują krótki odpoczynek do przygotowania sprzętu, płaszczy, na wydanie kawy oraz racji żywnościowych. Jeszcze się z tym nie uporaliśmy, gdy jeden z kierowców zabiera nas bliżej frontu. W milczącym marszu, jak to tylko możliwe unikając pobrzękiwania ekwipunku, docieramy najpierw do południowego skraju lasu, gdzie oczekiwać mają nas grupy z luzowanego oddziału, mające skierować nas na stanowiska. Gdy ich nie odnajdujemy, po omacku docieramy do sztabu batalionu i dowiadujemy się tam, że na południe od nas, w przydzielonym batalionowi pasie boju, nie znajdują się już żadne własne oddziały – historia o zluzowaniu opierała się najwyraźniej na nieporozumieniu. Tym pilniejsza okazuje się dla batalionu konieczność podejścia po omacku, pod osłoną nocy, w kierunku wroga, tak by do świtu znajdować się już na nakazanej pozycji, okopanym i gotowym do obrony.
Kawałek przed opuszczoną Dźwierznią pierwsze ślady walki: około dziesięciu zabitych polskich żołnierzy – pośrodku i po obu stronach drogi. Odnosi się wrażenie, że wbiegli prosto w serię niemieckiego karabinu maszynowego. W milczeniu przechodzimy dalej obok poległych. Każdy oddaje się swoim myślom. Starym żołnierzom wielkiej wojny wobec tego widoku czas między wojnami wydaje się jak niebyły, a młodzi koledzy, w których stronę po raz pierwszy powiało tchnienie żołnierskiej śmierci, wiedzą już teraz z własnego doświadczenia, że wojna to nie manewry.
W końcu osiągnięta zostaje czołowa pozycja na południe od doliny Mławki i nawiązane połączenie ze znajdującym się po lewej sąsiednim pułkiem. Kompania okopuje się, jeden pluton na przedniej linii, na wzgórzach zaraz na południe od doliny Mławki, dwa pozostałe w głębi, mniej więcej na południowym skraju wsi Dźwierznia. Do świtu 3 września – niedzieli – cała kompania znika w dołach strzeleckich. Snopkami ze stojących wszędzie na skraju wsi stogów każdy urządził się tak przytulnie, jak tylko się dało. Kto nie został przydzielony do obserwacji nieprzyjaciela, śpi w swym dole, oczy zamykają się niemal same. Ledwie zrobiło się jasno, nagle, nad naszymi głowami rozlega się wycie i gwizdy, ale też przed nami i całkiem blisko naszych dołów, przede wszystkim jednak pociski lecą na opuszczoną Dźwierznię. Polska artyleria posyła nam pierwsze niedzielne pozdrowienia – dobrze, że jesteśmy okopani. Nasza artyleria odpowiada, dostaje jednak następnie tak silny ogień, że kilka razy musi zmieniać stanowiska. Długo jednak ten koncert – do którego także młodzi żołnierze szybko przywykają – nie trwa. Już około godz. 9 mamy wrażenie naszej przewagi ogniowej, Polak coraz rzadziej i mniej planowo ostrzeliwuje teren, nasze baterie musiały skutecznie go dosięgnąć.
Wczoraj wieczorem powiedziano nam, że przez niedzielę nie będziemy ruszać się z miejsca. Przed nami Polacy mają podobno silnie umocnioną pozycję schronów, na którą szturm ponoć zakończył się niepowodzeniem. Dlatego czołgi miały przeprowadzić natarcie okrążające na Mławę i w ten sposób zmusić Polaków do opuszczenia ich pozycji w schronach na północ od niej. Miało tak być do poniedziałku, czy teraz jednak będzie inaczej?
Tak jest, na wojnie wszystko jest niepewne, sytuacja zmienia się ciągle i przez to też nie dziwimy się, gdy około godz. 11 ruszamy dalej. Najpierw oba znajdujące się w głębi, na południe od Dźwierzni, plutony 1. kompanii podciągnięte zostają aż do wysokości czołowego 3. plutonu, na południe od Mławki. 1. pluton zostaje skierowany do zamknięcia luki między 1. i 7. kompanią przedłużając ugrupowanie na prawo, 2. pluton pozostaje jako odwód w dolinie Mławki.
Szczegółowa obserwacja nieprzyjaciela przez obie znajdujące się na przedniej linii kompanie strzeleckie – 1. kompanię z prawej, 2. kompanię z lewej – daje początkowo mało optymistyczny obraz dla naszego natarcia: na północnym skraju głębokiego na około 3 km lasu Polak na małym wzniesieniu przygotował wyposażoną we wszystkie nieprzyjemności pozycję schronu bojowego. Zgodnie z wynikami prowadzonej przez lornetkę obserwacji niczego tam nie brakuje: schron betonowy ze szczelinami obserwacyjnymi, dobrze zamaskowane, flankujące stanowiska ciężkich karabinów maszynowych w przylegających rowach strzeleckich oraz w koronach drzew znajdującego się z tyłu lasu. Przed tą pozycją znajdują się zamknięte zasieki, z zagradzającymi pojedyncze przejścia kozłami hiszpańskimi, wysunięte na północ stanowiska i jeszcze zapory przeciwpancerne z szyn kolejowych, wbetonowanych pionowo w pewnych odstępach oraz szerokie wykopy przed zaporą. Sporo więc jak na natarcie jednego batalionu piechoty z dwiema kompaniami strzeleckimi na pierwszej linii! Zwłaszcza, jeżeli uwzględni się jeszcze niekorzystne dla nacierającego ukształtowanie terenu. Wynika ono z konieczności zbiegnięcia przy rozpoczęciu natarcia ze wzniesienia w obniżenie, posuwania się przez około 800 m w tej zupełnie płaskiej dolince i wejścia ponownie na górę, w niewielkiej odległości przed zasiekami, w celu dokonania włamania12.
Obserwację tę przerywa rozkaz batalionu – wprawdzie jeszcze nie do włamania się w samą linię schronów, ale jednak nakazujący podejście aż do ostatniego wysoko położonego wzniesienia terenu, przed zejściem w obniżenie. Dowódca batalionu osobiście wydaje rozkaz, dokładnie, w terenie, określając linię która ma zostać osiągnięta. – Ledwie wydał rozkaz, gdy od tyłu przybiega zdyszany goniec meldunkowy: „Pan Major raczy natychmiast podejść do aparatu, w celu odebrania ważnego rozkazu z pułku”. Major znika udając się na tyły, do telefonu, ja sam wzywam dowódcę plutonu z 1. kompanii i wydaję kompanii rozkaz podejścia aż do wskazanego w rozkazie batalionu odcinka terenu. Szyk kompanii w natarciu jak dotychczas: 1. pluton z prawej, 3. pluton z lewej, 2. pluton pośrodku, z tyłu, w odwodzie, tymczasowo jeszcze w dolinie Mławki. Wyznaczone zostają linie rozgraniczenia kompanii i plutonów. Ruszać natychmiast!
Tymczasem doszła godz. 12. Przeskakując właśnie naprzód z sekcją dowódcy kompanii [Kompanietrupp] i znajdując się na wysokości idącego naprzód po lewej stronie 3. plutonu, słyszę nagle dochodzący od tyłu szum i pomruk w powietrzu.
To, o czym my piechurzy dotąd tylko słyszeliśmy lub co widzieliśmy na filmach, przeżywamy tu osobiście, w sposób, jakiego nigdy nie zapomnimy. Zbliża się nasze lotnictwo. Bombowce nurkujące i myśliwce, klucz za kluczem, eskadra za eskadrą, musi to być cały pułk [Geschwader] albo jeszcze więcej! Nie liczymy, obserwujemy tylko i podziwiamy wspaniały popis niemieckiego lotnictwa, rozgrywający się teraz przed naszymi oczyma. Ledwie samoloty przeleciały nad nami na dużej wysokości, bombowce nurkujące rzucają się pędząc jak wściekłe na polską linię schronów. Klucz za kluczem gna ku ziemi, tak, że można byłoby pomyśleć, iż się w nią wbiją.