Cecelia Ahern

Gdybyś mnie teraz zobaczył


Скачать книгу

      2

      Serce Elizabeth waliło w piersi, gdy, już w nowych butach, przemierzała korytarz wyłożony klonowymi klepkami. Ściskała mocno telefon między uchem a ramieniem, słuchała głośnych dźwięków sygnału połączenia, a w jej głowie kłębiły się setki myśli.

      Przystanęła, spojrzała na swoje odbicie w lustrze i rozwarła z przerażenia ciemne oczy. Rzadko pozwalała sobie na tak bezładny wygląd. Zupełnie straciłam kontrolę nad sytuacją. Pasemka czekoladowobrązowych włosów wysunęły się z ciasnego warkocza, ułożonego w kok i Elizabeth wyglądała, jakby ktoś na chwilę podłączył ją do gniazdka elektrycznego. Rozmazany tusz do rzęs wbił się w kurze łapki w kącikach oczu, szminka znikła z ust, pozostawiając zarys konturówki, podkład zaś utrzymał się jedynie na suchych fragmentach oliwkowej skóry. Nienaganny wygląd Elizabeth znikł niczym sen złoty. Serce zaczęło walić, zwiastując atak paniki.

      Oddychaj, Elizabeth, oddychaj, powtarzała w myślach. Przygładziła drżącą dłonią potargane włosy, wytarła tusz zwilżonym palcem, poprawiła szminkę, wygładziła spodnium i chrząknęła. To tylko chwilowa utrata koncentracji, nic więcej. Nie dopuści, żeby coś takiego znów się wydarzyło.

      Przyłożyła telefon do lewego ucha i tak mocno ściskała słuchawkę, że na jej szyi odcisnął się kolczyk Claddagh. Wreszcie ktoś odebrał. Elizabeth odwróciła się od lustra i skoncentrowała na telefonie.

      – Dzień dobry, Baile na gCroíthe, posterunek policji.

      Elizabeth skrzywiła się, rozpoznając głos rozmówcy.

      – Witaj, Marie, dzwoni Elizabeth… znowu. Saoirse uciekła i zabrała samochód. Znowu.

      Usłyszała ciche westchnięcie.

      – Jak dawno?

      Elizabeth przycupnęła na schodach prowadzących na piętro i przygotowała się na zwyczajową serię pytań. Zamknęła na chwilę oczy, żeby dać im odpocząć, ale przyjemność z wizualnego odcięcia się od świata była tak wielka, że postanowiła ich nie otwierać.

      – Pięć minut temu.

      – Rozumiem. Powiedziała, gdzie się wybiera?

      – Na księżyc – odparła Elizabeth zgodnie z prawdą.

      – Słucham?

      – Tak. – Elizabeth poczuła irytację. – Może zacznijcie szukać jej na autostradzie. Wyobrażam sobie, że jeśli ktoś wybiera się na księżyc, autostradą powinno być najszybciej, nie sądzisz? Chociaż nie jestem pewna, w którym miejscu miałaby z niej zjechać. Przypuszczam, że gdzieś na północy. Może pojechała w kierunku północno-wschodniego Dublina, ale kto wie, równie dobrze może być w drodze do Cork. Może gdzieś tam mają samolot, który zabierze ją z tej planety? W każdym razie, na waszym miejscu sprawdziłabym auto…

      – Uspokój się, Elizabeth. Wiesz, że muszę zadać te pytania.

      – Wiem. – Elizabeth bardzo chciała pójść za radą policjantki. Problem w tym, że w tej właśnie chwili odbywało się bardzo ważne spotkanie, na którym powinna być. Spotkanie istotne dla jej kariery projektantki wnętrz. Specjalnie z tej okazji załatwiła opiekunkę dla Luke’a, w zastępstwie za jego nianię, Edith, która wyjechała kilka tygodni temu na trzymiesięczne wakacje na antypody. Przez ostatnie sześć lat odgrażała się, że to zrobi. Nowa opiekunka nie była przyzwyczajona do zachowania Saoirse. Zadzwoniła do Elizabeth w panice… znowu… i Elizabeth musiała rzucić wszystko… znowu… i pędzić do domu… znowu.

      Nieustannie dziwiła się, że Edith codziennie pojawiała się w pracy – oczywiście z wyjątkiem niedawnej wycieczki do Australii. Pomagała Elizabeth zajmować się Lukiem przez sześć dramatycznych lat. Mimo to Elizabeth w każdej chwili oczekiwała telefonu lub listu oznajmiającego, że Edith rezygnuje z pracy. Bycie nianią Luke’a nie było proste. Podobnie jak bycie jego adopcyjnym rodzicem.

      – Elizabeth, jesteś tam jeszcze?

      – Tak – otworzyła oczy. Traciła koncentrację. – Przepraszam. Co mówiłaś?

      – Pytałam, który samochód zabrała.

      Elizabeth wywróciła oczami i wykrzywiła się do słuchawki.

      – Ten sam, Marie! Ten sam cholerny samochód, co w zeszłym tygodniu i poprzednim, i jeszcze poprzednim – rzuciła ostro.

      – Czyli? – Marie pozostała niewzruszona.

      – Bmw. Ta sama cholerna czarna bmka 330, kabriolet. Cztery koła, dwoje drzwi, jedna kierownica, dwa lusterka boczne, światła i…

      – Tak, tak, wiem – przerwała Marie. – W jakim była stanie?

      – Lśniła czystością. Dopiero co ją umyłam – odparła złośliwie Elizabeth.

      – Cieszę się. A w jakim stanie była Saoirse?

      – W zwykłym.

      – Pod wpływem używek?

      – Otóż to. – Elizabeth wstała i poszła do rozświetlonej słońcem kuchni. Obcasy zastukały głośno o marmurową podłogę, niosąc się echem w przestronnym, niemal pustym pomieszczeniu.

      Wszystko było na miejscu. Promienie słońca wpadały do środka przez szyby konserwatorium, ogrzewając wnętrze. Elizabeth zmrużyła zmęczone oczy. Pomieszczenie lśniło czystością, blaty z czarnego granitu były idealnie wysprzątane, chromowana armatura odbijała jasne światło dnia. Jej kryjówka z nierdzewnej stali i drewna orzechowego.

      Elizabeth podeszła prosto do ekspresu do kawy, jej wybawiciela. Była wyczerpana i potrzebowała zastrzyku energii. Otworzyła szafkę i wyciągnęła małą beżową filiżankę. Zanim włączyła ekspres, przesunęła ją tak, że jej uszko znalazło się po prawej stronie, tak jak uchwyt filtra. Sięgnęła do długiej stalowej szuflady na sztućce, zauważyła nóż leżący razem z widelcami, przełożyła go na miejsce, wyciągnęła łyżeczkę do kawy i zamknęła szufladę.

      Kątem oka zauważyła ściereczkę zwisającą krzywo z uchwytu kuchenki. Chwyciła ją i wrzuciła do kosza w pomieszczeniu gospodarczym. Ze sterty świeżo upranych, wyprasowanych i ładnie poskładanych rzeczy wyciągnęła nową ściereczkę, złożyła ją pieczołowicie na pół i powiesiła na uchwycie kuchenki.

      Wszystko miało swoje miejsce.

      – Nie zmieniałam ostatnio numerów rejestracyjnych, więc tak, nadal są te same – odpowiedziała ze znużeniem na kolejne bezsensowne pytanie policjantki. Postawiła filiżankę z parującą kawą na marmurowej podstawce, aby ochronić szklany stół kuchenny. Wygładziła spodnie, usunęła drobny pyłek z marynarki i usiadła w konserwatorium. Wyjrzała na duży ogród i ciągnące się za nim, zdałoby się w nieskończoność, zielone wzgórza. Czterdzieści odcieni zieleni, złota i brązu.

      Chwyciła w nozdrza bogaty aromat espresso i natychmiast poczuła przypływ energii. Wyobraziła sobie swoją siostrę, pędzącą jej kabrioletem pośród wzgórz, z ramionami w górze, zamkniętymi oczami, z rozwianymi ognistymi włosami, przekonaną, że jest wolna. Saoirse po irlandzku znaczyło „wolność”. Imię wybrała matka, ostatnim wysiłkiem chcąc zmienić znienawidzone rodzicielskie obowiązki w coś, co nie wydawałoby się jej kieratem. Pragnęła, aby jej druga córka przyniosła jej wybawienie od rozbitego małżeństwa, macierzyństwa, odpowiedzialności… i od rzeczywistości.

      Poznała swojego przyszłego męża, kiedy miała szesnaście lat. Podróżowała po miastach z grupą poetów, muzyków i marzycieli. Kiedyś, w lokalnym pubie wdała się w rozmowę z farmerem Brendanem Eganem. Był od niej starszy o dwanaście lat i jej beztroskie podejście do życia zrobiło na nim widoczne wrażenie. Matce to pochlebiło, więc się pobrali. W wieku osiemnastu