pisał w czasach, kiedy nie znano linii papilarnych ani DNA. Wyników badań DNA jeszcze nie mamy, są w toku, ale jeśli okaże się jego, to znaczy, że złapaliśmy właściwego człowieka i pewnie nic mi nie będzie groziło. W przeciwnym razie zabiorą mnie do wariatkowa. Oczywiście po tym, jak mnie wyleją i pozwą o bezzasadne zatrzymanie.
Jeanette podniosła swoją grzankę, po czym odłożyła ją z powrotem.
– Macie jego odciski palców znalezione tutaj. I DNA, też jego, w to nie wątpię, znalezione tutaj. Ale, Ralph… nie macie odcisków palców ani DNA stamtąd. Pochodzących od człowieka, który był na konferencji w Cap City. Może to Terry Maitland zabił tego chłopca, a jego sobowtór był na konferencji?
– Jeśli chcesz powiedzieć, że Terry Maitland ma bliźniaka z identycznymi liniami papilarnymi i DNA, wiedz, że nie jest to możliwe.
– Nic takiego nie mówię. Zwracam tylko uwagę, że nie macie niezbitych dowodów świadczących o obecności Terry’ego w Cap City. Jeśli był tutaj, a ślady kryminalistyczne to potwierdzają, wniosek jest taki, że sobowtór musiał być tam. To jedyne logiczne wytłumaczenie.
Ralph rozumiał tok myślenia żony; w powieściach detektywistycznych, za którymi przepadała – Agathy Christie, Rexa Stouta, Harlana Cobena – stanowiłoby to centralny punkt ostatniego rozdziału, w którym panna Marple, Nero Wolfe albo Myron Bolitar przedstawiają rozwiązanie zagadki. Był jeden fakt twardy jak głaz i niepodważalny jak prawo grawitacji: człowiek nie może przebywać w dwóch miejscach jednocześnie.
Jeśli jednak Ralph wierzył świadkom stąd, musiał w równym stopniu wierzyć świadkom, którzy twierdzili, że byli w Cap City z Maitlandem. Jakże mógł wątpić w ich słowa? Roundhill, Quade i Grant uczyli w tej samej szkole. Widywali Maitlanda na co dzień. Czy on, Ralph, miał przyjąć, że trzej nauczyciele byli wspólnikami w zabójstwie dziecka na tle seksualnym? Albo że spędzili dwa dni w towarzystwie sobowtóra tak doskonałego, że ani przez chwilę niczego nie podejrzewali? A nawet gdyby sam zdołał to sobie wmówić, czy Bill Samuels przekonałby do tego ławę przysięgłych, zwłaszcza gdy Terry miał po swojej stronie tak doświadczonego i cwanego adwokata jak Howie Gold?
– Chodźmy do łóżka – powiedziała Jeanette. – Poczęstuję cię ambienem i rozmasuję ci plecy. Rano wszystko będzie wyglądać lepiej.
– Tak myślisz?
4
W czasie, gdy Jeanette Anderson masowała mężowi plecy, Fred Peterson i jego starszy syn (teraz, po utracie Frankiego, jego jedyny syn) zbierali naczynia i robili porządek w salonie i pokoju dziennym. I choć dzisiejsze spotkanie było stypą, stan domu był w gruncie rzeczy identyczny jak po każdej dużej imprezie towarzyskiej.
Ollie zaskoczył Freda. Chłopak był typowym zapatrzonym w siebie nastolatkiem, który na co dzień nie zabierał skarpet rzuconych pod stolik, dopóki mu o tym kilka razy nie przypomnieć, tego wieczoru jednak, od chwili, gdy Arlene o dziesiątej pożegnała ostatniego z niekończącego się szeregu gości, stał się pracowitym, nienarzekającym pomocnikiem. Znajomi i sąsiedzi zaczęli się rozchodzić już o siódmej i Fred liczył, że do ósmej dom opustoszeje – Boże, miał serdecznie dość potakiwania, ilekroć ktoś mówił mu, że Frankie jest teraz w niebie – potem jednak gruchnęła wiadomość, że aresztowali Terence’a Maitlanda za zabójstwo Frankiego, i znów się zaczęło. Ta druga faza stypy była niemal imprezą towarzyską, choć dość ponurą. Fred raz za razem musiał wysłuchiwać, że a) to nie do wiary; b) trener T zawsze wydawał się taki normalny; c) zastrzyk z trucizną w McAlester to dla niego zbyt łagodna kara.
Ollie kursował między salonem a kuchnią, znosząc szklanki i stosy talerzy, które następnie ładował do zmywarki z wprawą, jakiej Fred nigdy by się po nim nie spodziewał. Kiedy zmywarka była pełna, chłopak ją uruchomił, a naczynia, dla których zabrakło miejsca, opłukał i ułożył w zlewie do późniejszego pozmywania. Fred przyniósł naczynia pozostawione w pokoju dziennym i znalazł kolejne na stole piknikowym w ogródku, gdzie część gości wychodziła zapalić. Pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu ludzi przewaliło się przez dom, zanim stypa się skończyła − całe osiedle, a do tego życzliwi z innych części miasta, nie wspominając o ojcu Brixtonie i jego trzódce darmozjadów (fanklubie, pomyślał Fred) od Świętego Antoniego. Przychodzili i przychodzili, nieprzerwany strumień żałobników i gapiów.
Fred i Ollie sprzątali w milczeniu, zatopieni we własnych myślach i rozpaczy. Po długich godzinach przyjmowania kondolencji – trzeba przyznać, że nawet te od zupełnie obcych ludzi były głęboko szczere – nie mogli wyrazić współczucia sobie nawzajem. Może to było dziwne. Może smutne. Może to taka ironia losu, jak nazwaliby to ludzie oczytani. Fred był zbyt zmęczony i przybity, żeby o tym myśleć.
Przez cały ten czas matka martwego chłopca siedziała na kanapie w swojej najlepszej wyjściowej, jedwabnej sukience, ze złączonymi kolanami i dłońmi obejmującymi pulchne ramiona, jakby było jej zimno. Nie odezwała się ani słowem od chwili, kiedy wreszcie wyszedł ostatni gość – stara pani Gibson z sąsiedniego domu, która, co było do przewidzenia, wytrwała do samego końca.
„Może już iść. Pochowała, co było do pochowania”, powiedziała Arlene Peterson do męża, kiedy zamknęła drzwi frontowe i oparła się o nie całym swym ciężarem.
Arlene Kelly była smukłym zjawiskiem w białych koronkach, kiedy poprzednik ojca Brixtona udzielił im ślubu. Po urodzeniu Olliego wciąż była szczupła i piękna, ale od tamtego czasu minęło siedemnaście lat. Zaczęła przybierać na wadze po tym, jak na świat przyszedł Frank, i teraz była na granicy otyłości… choć pozostała piękna w oczach Freda, który nie miał serca usłuchać rady otrzymanej od doktora Connolly’ego na ostatnim rocznym badaniu: „Ty pociągniesz jeszcze z pięćdziesiąt lat, Fred, pod warunkiem że nie spadniesz z budynku ani nie wejdziesz pod koła ciężarówki, ale twoja żona ma cukrzycę typu drugiego i musi zrzucić dwadzieścia pięć kilo, jeśli chce być zdrowa. Musisz jej w tym pomóc. Bądź co bądź oboje macie po co żyć”.
Tyle że teraz, kiedy Frankie umarł – mało tego: został zamordowany – prawie wszystko, dla czego żyli, wydawało się błahe i nieistotne. Jeden Ollie pozostał dla Freda ważny jak zawsze i pomimo ogarniającej go rozpaczy wiedział, że w najbliższych tygodniach i miesiącach będą musieli z Arlene ostrożnie się z nim obchodzić. Ich syn też przeżywał żałobę. Owszem, mógł pomóc (nawet więcej, niż pomóc) w uprzątnięciu pozostałości tego ostatniego aktu plemiennego ceremoniału pogrzebowego Franklina Victora Petersona, ale od jutra będą musieli pozwolić mu znów być nastolatkiem. Trochę to potrwa, ale w końcu wróci do siebie.
Kiedy następnym razem zobaczę skarpetki Olliego pod stolikiem, ucieszę się, obiecał sobie Fred. A dziś przerwę tę okropną, nienaturalną ciszę, jak tylko wymyślę, co by tu powiedzieć.
Nic jednak nie przychodziło mu do głowy i kiedy Ollie ominął go krokiem lunatyka i wszedł do pokoju dziennego, ciągnąc odkurzacz za rurę, Fred pomyślał – nieświadom tego, jak głęboko się myli – że przynajmniej nie może ich już spotkać nic gorszego.
Podszedł do drzwi pokoju dziennego i patrzył, jak Ollie zaczyna odkurzać szary puszysty dywan z tą samą niepokojącą, dotąd niezauważoną wprawą, długimi, równymi ruchami, najpierw z włosem, potem pod włos. Okruchy ciastek Nabs, Oreo i krakersów Ritz zniknęły, jakby nigdy ich tu nie było. Wtedy Fred w końcu znalazł coś do powiedzenia.
– Ja odkurzę w salonie.
– Żaden kłopot, mogę to zrobić – rzucił Ollie. Miał czerwone, podpuchnięte oczy. Biorąc pod uwagę różnicę wieku między nim a bratem (siedem lat), byli ze sobą zdumiewająco zżyci. A może to wcale nie takie zdumiewające? Może taki dystans wystarczył, by ograniczyć rywalizację między nimi do minimum. I zrobić z Olliego kogoś w rodzaju drugiego ojca Franka.
– Wiem – powiedział Fred. – Ale