wzruszył ramionami. Fred odpowiedział tym samym i wrócił do odkurzania. Ludzie chcieli ich wesprzeć na duchu i w sumie miło z ich strony, ale rany boskie, czy musieli tak nabałaganić? Pocieszył się myślą, że byłoby gorzej, gdyby urządzili stypę irlandzką, ale po narodzinach Olliego rzucił gorzałę; w domu Petersonów się nie piło.
Nagle z kuchni dobiegł najmniej oczekiwany dźwięk: śmiech.
Fred i Ollie znów spojrzeli na siebie. Ollie pospieszył do kuchni, w której śmiech jego matki, początkowo naturalny i swobodny, nabierał coraz bardziej histerycznego brzmienia. Fred wyłączył nogą odkurzacz i poszedł za synem.
Arlene Peterson stała plecami do zlewu, trzymała się za swój spory brzuch i prawie ryczała ze śmiechu. Poczerwieniała na twarzy, jakby miała wysoką gorączkę. Łzy płynęły jej po policzkach.
– Mamo? – spytał Ollie. – Co jest?
Chociaż uprzątnęli naczynia z salonu i pokoju dziennego, w kuchni zostało jeszcze mnóstwo do zrobienia. Dwa blaty po bokach zlewu i stół w kąciku śniadaniowym, przy którym rodzina Petersonów przeważnie jadła kolację, były zawalone niedojedzonymi potrawami, plastikowymi pojemnikami i resztkami zawiniętymi w folię aluminiową. Na kuchence leżały częściowo zjedzony kurczak i sosjerka pełna stężałej brązowej mazi.
– Wystarczy tych resztek na miesiąc! – wydobyła z siebie Arlene. Zgięła się wpół, rechocząc, po czym stanęła prosto. Policzki jej spurpurowiały. Rude włosy, które przekazała w spadku obu synom − temu stojącemu przed nią i temu spoczywającemu w ziemi − wymknęły się spod spinek, którymi tymczasowo je ujarzmiła, i sterczały dookoła jej przekrwionej twarzy kędzierzawą aureolą. – Zła wiadomość: Frankie nie żyje! Dobra wiadomość: bardzo… bardzo… długo nie będę musiała chodzić na zakupy!
Zaczęła wyć. To był dźwięk, którego można by się spodziewać w zakładzie dla obłąkanych, ale nie w ich kuchni. Fred kazał swoim nogom się ruszyć, iść do niej, ale nie chciały go słuchać. To Ollie pierwszy wyrwał się z paraliżu, ale zanim zdążył podejść do matki, Arlene chwyciła kurczaka i cisnęła nim z całej siły. Ollie się uchylił. Kurczak przeleciał, koziołkując i rozrzucając farsz, i uderzył w ścianę z obrzydliwym ni to trzaskiem, ni to plaśnięciem. Na tapecie pod zegarem powstała tłusta okrągła plama.
– Mamo, przestań… Przestań.
Ollie próbował wziąć ją za ramiona i przygarnąć do siebie, ale Arlene prześliznęła się pod jego rękami i pobiegła w stronę jednego z blatów, wciąż roześmiana, wciąż skowycząca. Chwyciła obiema dłońmi półmisek z lasagne – przyniesiony przez jedną z wielbicielek ojca Brixtona – i wywaliła sobie zawartość na głowę. Zimny makaron spadł na jej włosy i ramiona. Cisnęła naczyniem do salonu.
– Frankie umarł, a my tu mamy pieprzony włoski bufet!
Fred wreszcie zdołał się ruszyć, ale jemu Arlene też umknęła. Śmiała się jak rozdokazywana dziewczynka podczas zabawy w berka. Chwyciła pojemnik z ciastem piankowym; zaczęła go podnosić i nagle upuściła na podłogę między swoimi nogami. Śmiech ucichł. Jedna dłoń objęła dużą lewą pierś. Druga spoczęła nad nią. Szeroko otwarte, mokre od łez oczy spojrzały na męża.
Te oczy, pomyślał Fred. To w nich się zakochałem.
– Mamo? Mamo, co się stało?
– Nic – odparła Arlene. − To chyba serce. – Schyliła się, spojrzała na kurczaka i ciasto piankowe. Makaron spadł z jej włosów. – Popatrzcie tylko, co narobiłam.
A potem wydała przeciągłe, głośne, chrapliwe westchnienie i osunęła się. Fred złapał ją, ale była za ciężka. Zanim upadła na bok, zauważył, że krew odpływa jej z twarzy.
Ollie krzyknął i ukląkł obok niej.
– Mamo! Mamo! Mamo! – Podniósł oczy na ojca. – Chyba nie oddycha!
Fred odepchnął syna.
– Dzwoń na pogotowie.
Nie patrząc, czy Ollie wykonał polecenie, objął dłonią masywną szyję żony, szukając pulsu. Wyczuł go, ale był bezładny, chaotyczny: łup-łup, łupłupłup, łup-łup-łup. Usiadł okrakiem na żonie, chwycił prawą dłonią swój lewy nadgarstek i zaczął uciskać jej pierś w równym rytmie. Czy robił to prawidłowo? Czy na tym polega masaż serca? Nie wiedział, ale kiedy jej oczy się otworzyły, jego własne serce omal nie wyrwało się z piersi. Udało się. Wróciła.
To nie był zawał. Przemęczyła się, to wszystko. Zasłabła. Omdlenie, chyba tak to się fachowo nazywa. Ale od tej chwili dopilnujemy, żebyś przeszła na dietę, moja droga, a na urodziny dostaniesz tę taką opaskę na nadgarstek, która mierzy…
– Narobiłam bałaganu – szepnęła Arlene. – Przepraszam.
– Nie mów nic.
Ollie stał przy telefonie; głośno i szybko mówił do słuchawki, prawie krzyczał. Podawał adres. Ponaglał.
– Będziesz musiał znów posprzątać w salonie – odezwała się Arlene. – Przepraszam, Fred, bardzo, bardzo przepraszam.
Zanim zdołał znów zabronić jej mówić, zażądać, żeby leżała spokojnie, dopóki nie poczuje się lepiej, Arlene wzięła kolejny głęboki, chrapliwy wdech. Kiedy wypuściła powietrze, oczy uciekły jej w głąb oczodołów. Przekrwione białka wyszły na wierzch, zmieniając jej twarz w maskę śmierci, którą później Fred będzie się starał wymazać z pamięci. Bez powodzenia.
– Tato? Już jadą. Co z nią?
Fred nie odpowiedział. Był zbyt zajęty nieudolnym masażem serca i robieniem sobie wyrzutów, że nie zapisał się na kurs pierwszej pomocy – dlaczego nigdy nie znalazł na to czasu? Żałował, że tak wielu rzeczy nie zrobił. Oddałby swoją nieśmiertelną duszę, żeby tylko cofnąć kalendarz o jeden parszywy tydzień.
Ucisk, zwolnienie ucisku. Ucisk, zwolnienie ucisku.
Wyzdrowiejesz, mówił do niej w duchu. Musisz wyzdrowieć. „Przepraszam” nie może być twoim ostatnim słowem na tej ziemi. Nie pozwolę na to.
Ucisk, zwolnienie ucisku. Ucisk, zwolnienie ucisku.
5
Na prośbę Grace Marcy Maitland chętnie wpuściła ją do swojego łóżka, gdy jednak zapytała Sarah, czy chce do nich dołączyć, starsza córka pokręciła głową.
– W porządku – powiedziała Marcy. – Ale gdybyś zmieniła zdanie, będę tutaj.
Minęła jedna, potem druga godzina. Najgorsza sobota w jej życiu przeszła w najgorszą niedzielę. Myślała o Terrym, który powinien teraz twardo spać u jej boku (być może śniąc o mistrzostwach ligi miejskiej po zwycięstwie nad Bearsami), a zamiast tego siedział w areszcie. Czy on też nie mógł zasnąć? Na pewno.
Wiedziała, że przed nią trudne dni, ale była pewna, że Howie wszystko naprawi. Terry kiedyś powiedział jej, że jego były współtrener to najlepszy adwokat na Południowym Zachodzie i że pewnego dnia może nawet zasiądzie w stanowym sądzie najwyższym. Zważywszy na żelazne alibi Terry’ego, Howie nie mógł przegrać tej sprawy. Ilekroć jednak, pocieszona tą myślą, już prawie zasypiała, przed oczami stawał jej ten sukinsyn Ralph Anderson, judasz, którego kiedyś uważała za przyjaciela, i sen pierzchał. Kiedy będzie po wszystkim, pozwą policję Flint City o bezzasadne aresztowanie, zniesławienie i co tam jeszcze wymyśli Howie Gold, a jak Howie zacznie zrzucać swoje prawnicze inteligentne bomby, ona, Marcy, osobiście dopilnuje, żeby Ralph Anderson stał w strefie zero. Czy mogliby złożyć pozew przeciwko niemu? Puścić go z torbami? Oby. Marzyła o tym, żeby Ralph, jego żona i syn, któremu Terry poświęcił tyle serca, wylądowali na ulicy − bosi, w łachmanach, z żebraczymi miskami w rękach. Domyślała się, że to mało prawdopodobne