dumne aryjskie gówno czy obnosił nazistowskie regalia. Wśród jego przedmiotów osobistego użytku podejrzanie brakowało Krzyży Żelaznych i swastyk.
Już wówczas miałam skłonność do psychologizowania i tak zafascynował mnie brak faszystowskiej ikonografii, że zdobyłam się na odwagę i zapytałam go o to wprost.
Zamiast wyrzucić prawe ramię w rzymskim salucie, szybko rozejrzał się po korytarzu i upewnił, czy nikt nie podsłuchuje, po czym nachylił się nade mną tak nisko, że poczułam na szyi jego oddech, i wyszeptał:
– Tak naprawdę nie jestem rasistą. Nienawidzę wszystkich po równo.
Uwierzyłam mu. Drań faktycznie nienawidził wszystkich.
Tak w każdym razie sądziłam.
W 1996 roku naszą planetę zamieszkiwało pięć miliardów ludzi. Ronald „Knight” McKnight nienawidził czterech miliardów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu milionów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu z nich. Nienawidził rodziców, gardził znajomymi, celowo odstręczał nieznajomych, lecz z niepojętych powodów uznał, że mnie lubi. A bycie jedyną osobą lubianą przez największego drapieżnika w galaktyce uderzało do głowy.
Poznałam Ronalda McKnighta jako chudziutka, wielkooka, piegowata świeżynka z płową, falującą czupryną do ramion, śmiertelnie zakochana w królu punkowców Lance’u Hightowerze. Sukcesywnie obcinałam włosy coraz krócej i wpinałam w bluzę i plecak coraz więcej agrafek, cal po calu zbliżając się do Lance’a, siadającego zwykle w stołówce przy elitarnym stole punkowców, gotów i ćpunów, którym przewodził od pierwszego dnia szkoły. (Okazał się – ku mojej rozpaczy – stuprocentowym gejem, o czym wolałabym wiedzieć, nim zgoliłam głowę i przekłułam sobie ciało w najdziwniejszych miejscach, zdecydowana za wszelką cenę przekonać go, by wreszcie mnie puknął).
Knight, który był wtedy w drugiej klasie, wylądował przy naszym stole z automatu. Nie było żadnych skinheadów, z którymi mógłby się zbratać, więc punkowcy przysposobili go w charakterze ulubionego grzechotnika. Przysiadał się codziennie ze spuszczoną głową i zmarszczonym czołem, ściskał widelec tak, jakby chciał go wygiąć, i mamrotał: „Pierdol się!”, gdy ktoś śmiał się do niego zwrócić.
Któregoś pogodnego dnia pod koniec września podsłuchałam, jak siedzący przy naszym stole koleś ze starszej klasy powiedział kumplowi z włosami na cukier i niezliczoną liczbą kolczyków, że dziś są urodziny Szkieletora. Nie mam pojęcia, jak się o tym dowiedział, ale Knight mógł kiedyś coś takiego rzucić na dowód, że życie może być jeszcze bardziej denne. Leciałoby to jakoś tak: „Kurwa, nie wierzę, moja pierdolona stara zajebała mi wszystkie fajki i wyjechała z miasta w moje urodziny z tym swoim pierdolonym gachem. A ty co się, kurwa, gapisz?”.
Więc jak się wreszcie dopchałam do lady, kupiłam mu kanapkę z kurczakiem. W podskokach, z bananem na twarzy, wróciłam do naszego stołu (należałoby wyjaśnić, że nieodmiennie tryskałam entuzjazmem i byłabym znakomitą cheerleaderką, gdyby nie antysystemowość i brak koordynacji ruchowej), po czym rzuciłam kanapkę Knightowi na kolana i ćwierknęłam:
– Sto lat!
Uniósł wkurwione jak zwykle oblicze i przyszpilił mnie przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu. Stałam jak skamieniała, uzmysławiając sobie poniewczasie, że być może właśnie szturchnęłam grzechotnika.
Przygotowałam się na kanonadę wulgaryzmów, tymczasem na moich oczach permanentny mars Knighta złagodniał, a potem całkiem zniknął.
Ściągnięte zwykle brwi się wygładziły i uniosły w zdumieniu, lodowate oczy otworzyły szerzej, wargi rozchyliły w bezgłośnym westchnieniu. Twarz Knighta przybrała rozdzierający wyraz wdzięczności i niedowierzania, jakby chłopak ochrzczony Szkieletorem nigdy dotąd nie dostał prezentu. Rękę bym sobie dała uciąć, że usłyszałam szczęk zbroi opadającej na podłogę. Patrzyłam w twarz wrażliwca. Samotnego i obolałego.
Zabrakło mi tchu. Zapomniałam, jak wciąga się powietrze. Gdy zaczęło mnie palić w płucach, oderwałam wzrok od Knighta i wzięłam głęboki wdech, udając, że podziwiam swoje nowe białe martensy, kolejny zakup dokonany z myślą o Hightowerze, ale było za późno. W ciągu kilku sekund zobaczyłam wszystko: lata cierpienia, tęsknotę za przynależnością, falę uczucia gotową zatopić pierwszą osobę na tyle odważną lub głupią, żeby wejść do wody.
Myślałam, że podniesie zbroję i podejmie ponure rozważania – to była tylko głupia kanapka! – lecz ku memu zaskoczeniu i zażenowaniu wstał, wycelował we mnie palec i wrzasnął do wszystkich siedzących przy stole:
– I właśnie dlatego BB jest jedyną, kurwa, osobą na tej planecie, którą mogę ścierpieć! Żaden z was, zjeby, nie pofatygował się do mnie z prezentem! – Morderczym spojrzeniem powiódł po pryszczatych twarzach wszystkich wylękłych odmieńców i zakończył: – Wszystkich was, kurwa, nienawidzę.
Miał skłonność do dramatyzowania.
Zbyt zdumiona, by zareagować, patrzyłam bezradnie, jak opada na krzesło z niewymuszoną gracją lwa po sutym posiłku, wyraźnie usatysfakcjonowany odegranym właśnie spektaklem i ciszą, która zapadła we wstrząśniętej stołówce. Stałam jako jedyna, czując na sobie spojrzenia wszystkich oczu, w tym Knighta, który obserwował mnie z drapieżnym uśmiechem kota z Cheshire.
Zapragnęłam nagle odzyskać pieniądze.
Widzisz, Dzienniczku, byłam przekonana, że kupuję zwykłą kanapkę, a przy odrobinie szczęścia znośną relację z facetem, który w naszej zgodnej ocenie byłby pierwszy do zarżnięcia nas tępym nożem. Nic poza tym.
Nie lubiłam go i nie chciałam się z nim zaprzyjaźniać (zakładając, że to w ogóle możliwe). Miał w sobie tyle złości i budził taki lęk, że nie oczekiwałam nic ponad to, żeby na mnie nie wrzeszczał i nie próbował mnie zamordować. Któż mógł przypuszczać, że głupi dolar pięćdziesiąt kupi mi obsesyjne i niezmordowane oddanie jedynego skinheada w mieście?
Stałam na celowniku okrutnie błękitnych oczu, mrugałam zielonymi ślepiami i zaczynałam pojmować, że Knight mnie sobie weźmie, czy mi się to podoba, czy nie.
A z początku wcale mi się nie podobało.
3
Wrogociele
Sekretny Dziennik BB
24 sierpnia
W podstawówce całowałam się tylko z Coltonem. Był piekielnie przystojnym łobuzem z nastroszoną czupryną i umawiałam się z nim w ósmej klasie. Pisząc o umawianiu się, mam na myśli rozmowy przez telefon, trzymanie się w szkole za ręce, rozwijanie po całym domu papieru toaletowego i jeden, słownie: jeden namiętny pocałunek. Colton przypominał mi wróżka – ale nie, że gej, tylko te spiczaste uszy, potargane włosy, psotny błysk w oku… Wypisz wymaluj: wróżek.
Moment. Kurde. Myślałam chyba o Piotrusiu Panie.
Tak, Colton zdecydowanie przypominał Piotrusia Pana: seksownego urwisa, herszta zaginionych chłopców.
Mieszkał (z przerwami) ze swoją żałosną matką Peggy, która harowała chyba na cztery etaty. Miała tłuste blond strąki i była chuda jak patyk, dzięki czemu nadal mieściła się w obcisłe marmurkowe dżinsy z wysoką talią noszone na początku lat osiemdziesiątych. W jej drżących długich palcach nieustannie kołysał się równie długi Virginia Slim, głos zaś miała tak ochrypły, jakby od tygodnia z nikim nie gadała.
Od pierwszego rzutu oka wyglądała na byłą groupie i z tego co było mi wiadomo ojcem Coltona był jeden z założycieli zespołu Whitesnake. Czymkolwiek się zajmował, jego miejscówka w Las Vegas musiała być lepsza od walącej się rudery Peggy, bo Colton najdalej po kilku miesiącach wracał do ojca.
Gdy ostatnio mieszkał