ułożyłam wypowiedź, która nie groziłaby mi śmiercią, Knight zdjął mi plecak i przerzucił go sobie przez ramię. Normalnie nie byłoby w tym nic niezwykłego, ale tamtego dnia odniosłam wrażenie, jakby wziął go w zastaw.
Objął mnie władczo ramieniem i poprowadził na trawnik za parkingiem dla uczniów, gdzie zaparkował swój czołg poskładany z części ze szrotu. Oparty jednym kołem na wielkim głazie, ocieniał rozmaite hondy i ople, choć naszych kolegów chyba już nie można było bardziej onieśmielić.
Codziennie odprowadzał mnie do tego pomnika testosteronu na kółkach i codziennie obserwowałam coraz żałośniej, jak dzieciarnia, z którą zaledwie kilka godzin wcześniej wymieniałam żarty i liściki, spuszcza oczy i odwraca głowy.
Nie miałam im tego za złe. Knight dał jasno do zrozumienia, że jestem jego własnością, a gapienie się na jego własność było niebezpieczne dla zdrowia.
Jechaliśmy do domu Peggy w niezręcznym milczeniu. Pornograficzna deklaracja miłości wypalała mi dziurę w głowie i w kieszeni.
Przegniły próg tego domu przekraczaliśmy tysiące razy, ale tego zdumiewająco ciepłego dnia, ostatniego przed przerwą świąteczną, wiedziałam, że wyjdę stąd trochę mniej kompletna, niż weszłam.
Knight zniknął w kuchni, a ja przystanęłam niezdecydowanie w przedpokoju, który Peggy chętnie określała mianem „foyer”. Wchodziło się stąd do salonu będącego schronieniem dla wszystkiego, co bure i szorstkie, a dalej szło się do kuchni, po której ciskał się właśnie Knight.
Zamiast wziąć sobie piwko i tradycyjnie umościć się na przytulnej jak druciak kanapie, stałam kompletnie zmartwiała, nie wiedząc, co robić i gdzie się podziać. Zanim obmyśliłam plan ucieczki, Knight stanął w kuchennych drzwiach, sprawiając wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. Podszedł do mnie boso – kiedy zdążył zdjąć buty? – bez słowa wziął mnie za rękę i zaprowadził po skrzypiących schodach do starej sypialni Coltona.
Byłam w niej wcześniej tylko raz, ale od tamtej pory nic się nie zmieniło: wciąż była skąpo umeblowana, bezosobowa i smutna. Colton nigdy nie gościł w niej dość długo, by przejmować się wystrojem, a Peggy była zbyt zdołowana lub zajęta, by w ogóle zawracać sobie tym głowę. Niewielkie meble pociągnięte rakotwórczą bejcą wyglądały jak z domku dla lalek z lat pięćdziesiątych.
Kiedy stanęliśmy w drzwiach, Knight puścił mnie i odwrócił się w moją stronę.
– Ufasz mi?
Absolutnie nie!
Przełknęłam ślinę, wyprostowałam się i z wysiłkiem podniosłam na niego oczy.
– Chciałabym.
Wytrzymać to spojrzenie nigdy nie było łatwo, ale w tym momencie czułam się tak, jakbym patrzyła w lufę dubeltówki. Wytropił mnie, oddzielił od stada, obłaskawił, a teraz proszę, podaję mu się na talerzu jak comber.
Knight ciągle miał mnie na celowniku. Powiódł swoim arktycznym kobaltowym spojrzeniem po moim drżącym ciele, a za wzrokiem podążyły usta i palce, zręcznie usuwając po drodze agrafki ze spódniczki, która w charakterze kraciastej szmatki wylądowała na wytartym dywanie. Poddałam się losowi. Wzięłam głęboki wdech, zrzuciłam koszulkę z nadrukiem Siouxsie and the Banshees i razem z (mocno) usztywnianym stanikiem cisnęłam ją na stertę ubrań rosnącą na podłodze.
Usta Knighta leniwie przesunęły się po moich piersiach i zatrzymały na chwilę, by skubnąć po kolei maleńkie różowe sutki. Moje dłonie jak zawsze odnalazły drogę do aksamitnej szczeciny na jego głowie. Nie mogłam się powstrzymać. Nigdy nie dotykałam niczego tak miękkiego jak krótko przystrzyżone włosy Knighta, a ostatnio chyba wręcz szukałam pretekstów, żeby dotykać go częściej.
Jak ktoś tak przerażający mógł ocierać się o mnie kaszmirem, smakować miętą i pachnieć piżmem? Kiedy zamykałam oczy i wyłączałam głowę, każde dotknięcie ożywiało pozostałe zmysły.
Nim zasmakowałam wreszcie jego zimowego oddechu, byłam już kłębkiem rozpalonej rozwiązłości. W oszołomieniu zapomniałam, że wciąż mam na sobie bieliznę, przynajmniej dopóki nie poczułam palców Knighta między nogami i na skrawku bawełny okrywającej moją intymność. Ale zamiast zsunąć mi majtki i kontynuować niespieszne pieszczoty, Knight odegrał preludium tego, co miało nadejść: chwycił fioletowe majteczki z obu stron i zerwał mi je jednym szarpnięciem. Westchnęłam zaskoczona i natychmiast jęknęłam znacznie głośniej, bo podniósł moje porwane figi do ust i przesunął językiem po żenująco wilgotnej plamie.
Nie spuszczając mnie z oka, delektował się świadectwem pożądania, do którego sama nie chciałam się przyznać, po czym znów zawładnął moimi ustami, tylko że tym razem smakował cipką. Odkryłam zaskoczona, że mnie to jara na maksa.
Wciąż jeszcze ubrany, posadził mnie na krawędzi łóżka Coltona. Patrzyłam zdezorientowana, jak wyjmuje z kieszeni i kładzie na zakurzonym stoliku zapalniczkę, paczkę papierosów, klucze, opakowanie gumy do żucia… Z tylnej kieszeni wyjął portfel i kajdanki, a potem… jeszcze jedne kajdanki.
Pociemniało mi w oczach.
Kiedy druga para stalowych bransoletek wylądowała na blacie, jeszcze raz sięgnął ręką za plecy (ciasne levisy musiały być wrotami do jakichś grzesznych wymiarów!) i wyciągnął zza paska przezroczystego plastikowego misia wypełnionego miodem.
I nie wiem, czy na myśl o wykorzystaniu tych akcesoriów, czy na widok wstrząsu malującego się na mojej twarzy, ale pierwszy raz, odkąd się poznaliśmy, Knight szczerze się uśmiechnął. Jasne, zdarzało mu się unieść kąciki ust, ale te zawsze układały się w grymas pogardy, szyderstwa lub agresji. To było coś niesamowitego. Kąciki lodowatych oczu zmarszczyły się przyjaźnie, a usta rozchyliły, odsłaniając zęby tak idealne, że Knight mógłby być ambasadorem Winterfresh (szczególnie zważywszy na to, ile gumy codziennie żuł). Ten uśmiech w połączeniu z piegami pozwolił mi zajrzeć pod pancerz, gdzie krył się siedemnastoletni Knight. I był naprawdę rozkoszny.
I kiedy tak kontemplowałam swoje przedziwne zauroczenie kimś, kogo uważałam dotychczas nie za chłopaka, lecz za porywacza, Knight z lamparcim wdziękiem ściągnął levisy i białą koszulkę. Bez niej uwidoczniła się jak na dłoni żołądź jego potężnie wzwiedzionego członka, którego co najmniej pięć centymetrów wystawało zza szerokiej gumki bokserek; napięta do granic, z trudem utrzymywała arsenał Knighta przy jego brzuchu.
Całe moje krótkie, nieciekawe życie przeleciało mi przed oczami. A więc tak to się skończy: zatłuczona członkiem skinheada w dziecięcej sypialni byłego chłopaka. A nawet nie zdążyłam poznać Billy’ego Idola.
Wybrawszy sobie broń – kajdanki ze stali nierdzewnej – Knight popchnął mnie lekko, układając na plecach na środku łóżka. Wprawnie rozłożył mi nogi i nakrył mnie swoim twardym ciałem. Uśmiech i beztroska ustąpiły drapieżnej przewrotności. Nie spuszczał ze mnie przenikliwego spojrzenia, aż nasze spuchnięte wargi znowu się spotkały. Odruchowo dotknęłam jego mechatej głowy, podczas gdy jego druga głowa zaczęła przesuwać się między całkiem innymi wargami.
Czułam, że przestaje się kontrolować. Pogładził moje króciutkie platynowe włosy (niedawno ścięte i rozjaśnione w kolejnej bezowocnej próbie uwiedzenia Lance’a Hightowera) i brutalnie szarpnął. Moje ciało wygięło się w łuk i napotkało jego nieustępliwą pierś (ktoś tu mówił o Hightowerze?).
Knight przytulił twarz do mojego obojczyka i syknął:
– Boże, chcę cię mieć.
Ja też go chciałam. Wolałabym nie pokazywać się w jego towarzystwie i się do niego nie przyznawać, ale w tym zapomnianym przez Boga i ludzi pokoiku na przedmieściach mogłam udawać, że inni i ich opinie zwyczajnie nie istnieją. Knight zaś czuł się dość bezpiecznie, by zdjąć pancerz i