B.B. Easton

Sex/Love


Скачать книгу

mi „wariatko”

      Sekretny Dziennik BB

      31 sierpnia

      Drogi Dzienniczku,

      wyczuwam twoją niechęć. Nic nie mów. Rzuca się w oczy jak naklejka „mięso to mord” na iPhonie. Spójrz na siebie, ty bubku w wieży z kości słoniowej.

      Nie wiesz, jak to jest, kiedy dzień po dniu próbujesz zmusić swoje małżeństwo do działania. Połowa związków formalnych się rozpada, zdajesz sobie z tego sprawę? Może gdy nakreślę ci tło, podsunę odrobinę danych, zrozumiesz, że nie jestem potworem, tylko sfrustrowaną żoną próbującą rozwinąć potencjał swojego bardzo przystojnego i bardzo zimnego męża. I może wyluzujesz z tymi cichymi dniami.

      Na dobry początek: czy wiesz, że Ken ma wytatuowane na ramieniu inicjały? Owszem, słuch cię nie myli. Gdy miał szesnaście lat, jakaś pinda, co mu dała może ze dwa razy, uznała, że wystarczy, a ten, kurwa, wydziarał ją sobie na ramieniu.

      Jako szesnastolatka miałam już przekłute oba sutki i łechtaczkę, więc samookaleczanie nie jest dla mnie nowością, ale rozumiesz. Jak to bydlę zdechnie, przeżywszy u mego boku dwieście albo trzysta lat, pójdzie do piachu z inicjałami obcej laski. Chciałabym, do cholery, również być w jakiś sposób reprezentowana. Najlepiej gdzieś, gdzie będzie to widoczne i bezczelnie nieprofesjonalne.

      Widzisz więc, Dzienniczku, że nie jestem narcystyczną jedynaczką, która żąda, by mąż wytatuował sobie jej imię. Chciałabym po prostu, żeby ktoś wypisał je grubszymi i większymi literami niż jej. A to coś zupełnie innego.

      Dzięki moim kilku pierwszym wpisom jesteś już zaznajomiony z niskim libido Kena i jego biernością w sypialni, więc teraz przejdziemy do trzeciego zachowania, które mam nadzieję zmodyfikować za pomocą małego eksperymentu: chodzi mianowicie o mówienie mi komplementów. Rozumiem, że możesz mnie uznać za płytką i małostkową, ale żebyś ty wiedział, Dzienniczku… Ta łajza nigdy nie skomplementowała mnie inaczej niż pod przymusem. Nigdy.

      Zastanawiasz się, jak to możliwe? Pewnie przesadzam, co?

      Ależ nie. Ken jest uparty jak osioł. Od czasu moich pierwszych dąsów o brak komplementów, jeszcze w okresie randkowania, walka o ciepłe słowa przerodziła się w pełnowymiarową wojnę. Dopominam się o nie co cztery do sześciu miesięcy (zwykle na trzy dni przed okresem) i co cztery do sześciu miesięcy tylko przewraca oczami, jakbym była żałosną atencjuszką.

      Weźmy dorocznego firmowego śledzika. Wychodzę z łazienki po dwóch godzinach szykowania się na tę oficjalną błazenadę, przed którą okropnie się denerwuję, o czym Ken doskonale wie, i wiesz, co słyszę?

      Zgadłeś. Nic.

      A wiesz, co Ken ma wypisane na twarzy, kiedy patrzy na mnie z kanapy? O Boże, oczekujesz, że powiem ci jakiś komplement, co? Mam w nosie twoje pretensje. Będę sobie dalej oglądał program o wynajdywaniu perełek w szmateksach i udawał, że cię nie widzę.

      Kurde. Ciągle tam jesteś? W ogóle na ciebie nie patrzę. O nie! Tylko mi się tu nie bierz pod boki.

      Szlag! Teraz jesteś wkurzona. Czy jak się zdzielę pilotem, możemy zapomnieć o tej rozmowie i pojechać prosto do szpitala? Opuszczę nawet bez żalu cichą aukcję. Jakbym potrzebował kolejnego iPada, no naprawdę.

      Po dwóch minutach groteskowego pata muchy brzęczą już tak głośno, jakby same chciały mnie skomplementować. Choćby dla przerwania niezręcznej ciszy.

      Nieodmiennie fukam i syczę przez zęby: „Wrócę teraz do łazienki i zrobimy drugą próbę. Ale tym razem po moim wyjściu powiesz: «Ładnie wyglądasz», a ja nie zasztyletuję cię obcasem”.

      Słuchaj, Dzienniczku, jestem psycholożką, nie telepatką. Jeśli Ken mi nie powie, że jestem ładna, że jestem dobrą matką albo że spaliłam owsiankę, to skąd mam wiedzieć, co naprawdę myśli? Znikąd. Snuję się więc dzień po dniu z przekonaniem, że w oczach mojego męża jestem poczciwą idiotką, a gdy któryś ze statystów w filmie mojego życia rzuci mi przypadkiem zbłąkany komplement, reaguję jak tonąca pensjonarka, której ciśnięto koło ratunkowe: miotam się i płaczę, po czym rzucam się na nieszczęśnika.

      Kilka miesięcy temu pojechałam do supermarketu, czując się wyjątkowo nieseksownie jako otłuszczony po ciąży wieloryb pchający trzyletniego synka i maleńką córeczkę w jednej z ohydnych plastikowych hybryd sklepowego wózka z wyścigówką o rozmiarach kajaka, którą nie sposób manewrować tak, by nie strącić po drodze wszystkich puszek, i właśnie tam padłam ofiarą jakiegoś biedaka. Próbując nie rzucać się w oczy, przepchnęłam żółto-czerwonego potwora na stanowisko kas samoobsługowych i zabrałam się do skanowania podkładów i kremów regenerujących sutki, wrzucając je do plastikowych toreb tak szybko, jak pozwalały mi na to obrzękłe palce. Urwałam paragon z drukarki, zaparłam się i pchnęłam potwora w stronę wyjścia.

      I wtedy jakiś ekspedient, młodszy co najmniej o dziesięć lat, zatrzymał mnie w pół drogi do wyjścia, pytając w najlepszej wierze: „Czy naliczyła sobie pani rabat?”.

      Poirytowana jego uwagą, która skomplikowała i udaremniła mi wyjście stąd niepostrzeżenie, zmarszczyłam brwi i spiorunowałam gówniarza wzrokiem, czekając na ciąg dalszy.

      Wychodząc z roli bezdusznego profesjonalisty, rozpromienił się nagle i zakrzyknął: „Dziś mamy pięćdziesiąt procent upustu dla wszystkich pięknych pań!”.

      Oczy mnie zapiekły. Jakbym nie przewróciła już w tym sklepie wystarczająco wielu rzeczy, rzuciłam się na biednego dwudziestolatka z takim impetem, że przyparłam nas oboje do ogromnej wieży baniaków z wodą.

      Na szczęście się utrzymała, bo inaczej Ken oglądałby w wiadomościach operację wyciągania mojego bezwładnego ciała ze sterty niebieskiego plastiku. Na pasku pod kadrem wyświetliliby napis: „Wiadomość z ostatniej chwili: Oddana matka dwójki dzieci i pracownik sieci Kroger zginęli w lawinie baniaków z wodą. Przyczyną było bezduszne powstrzymywanie się przez męża ofiary od prawienia jej komplementów”.

      Ktoś mógłby zginąć, Dzienniczku, a wszystko przez to, że Ken nie mówi mi miłych rzeczy.

      Tym sposobem dotarliśmy do czwartego i ostatniego celu mojego pożycia małżeńskiego, którym jest skłonienie Kena do nadania mi uroczego przydomka. Mój mąż nie zwraca się do mnie inaczej niż imieniem z paszportu. A nie, czekaj! Raz nazwał mnie wariatką. Czy to się liczy?

      To było w środku nocy. Obudziłam go przypadkiem, miotając się po sypialni w napadzie OCD[1].

      Wszedł niepewnie do łazienki, mrużąc oczy przed światłem ostrym jak blask supernowej, i zastał mnie balansującą na blacie umywalki, uwieszoną na metalowym kinkiecie i wymachującą miotłą w kierunku każdego cienia na suficie, który choć trochę przypominał pajęczynę.

      Powinnam być zażenowana tym napadem nocnych porządków, ale zapamiętałam tylko dziewczęce oszołomienie, gdy Ken sennie uniósł kącik idealnych ust i zapytał z kpiącym rozbawieniem: „Co ty, wariatko, wyprawiasz?”.

      I to by było na tyle, jeśli chodzi o urocze przydomki, a i tak nie wiem, czy się liczy, bo Ken chyba się wtedy jeszcze do końca nie rozbudził, więc można by to uznać za przydomkowy gwałt czy coś. Nie, wariatka to za mało. Potrzebuję porządnego, spersonalizowanego przydomka. Czegoś, co wiąże się z moimi najbardziej ujmującymi cechami, jakiejś Pieguski albo Pink Taco.

      Do tego gdyby ktoś z biura Kena zobaczył go obnoszącego na przedramieniu tatuaż ze słowem „wariatka”, na pewno nie pomyślałby: „O rany, gość chyba naprawdę kocha swoją żonę. Szczęściara”. Stwierdziłby raczej: „Kurde, wiedziałem, że Ken to menda. Taki cichy, przystojny gość, od razu widać, że seryjny morderca albo zwykły dupek. W sumie lepiej, że dupek, przynajmniej mogę przestać nosić gaz w kieszeni. Wyglądałem przez to, jakbym miał ciągle