B.B. Easton

Sex/Love


Скачать книгу

„Robaczku”, „Myszko” albo – co lubiłam najbardziej – „BB”. Mama zaczęła mówić na mnie „Bee Bee”, gdy byłam jeszcze niemowlakiem, bo to było po prostu słodkie, coś jak „Pysiaczku” albo „Bąbliszonie”, ale ojciec skrócił to do „BB”, czyli moich inicjałów, bo tak naprawdę wolałby syna (w tamtym okresie chyba wszyscy kapitanowie drużyn futbolowych nosili imiona w rodzaju TJ albo JR). Chyba dopiero po pierwszym dniu w szkole zorientowałam się, że na imię mi Brooke.

      Miałam wspaniałe dzieciństwo. Żadnego rodzeństwa, które podkopywałoby moją pozycję – tylko ja i para upalonych dorosłych obdarzających mnie uwagą, uczuciem i tkliwymi przezwiskami. Tym sposobem w myśl niezawodnej reguły warunkowania klasycznego nauczyłam się utożsamiać przezwiska z miłością. Nawet teraz, kilkadziesiąt lat później, wystarczy, że ktoś nazwie mnie „słonkiem”, a ja już myślę, że mnie kocha i w razie potrzeby odda mi własną nerkę.

      Głupi mózg.

      Oczywiście z czasem polubiłam „BB”, ale i tak najfajniejszą ksywkę nadał mi Harley, czyli facet, z którym związałam się po zerwaniu z Knightem. Nazwał mnie Damą. Miałam szesnaście lat i „Dama” brzmiała bardzo seksownie i dorośle. Nie tak pospolicie jak „mała” i nie jak coś, co rodzice mogliby wyszczebiotać do telefonu, podnosząc słuchawkę po dwudziestej drugiej i wiedząc doskonale, że rozmawiam z chłopakiem.

      „Dama” była posągowa. Stylowa. Silna. Kobieca.

      Absolutne przeciwieństwo mnie.

      Kiedy poznałam Harleya, nosiłam aparat ortodontyczny, ważyłam czterdzieści pięć kilo w glanach i miałam zgolone pół głowy. Przedstawiła mi go jakaś miłosierna kumpela po tym, jak na oczach całej szkoły zostałam zdradzona, upokorzona i zwymyślana przez Knighta.

      Wiem, co sobie myślisz, Dzienniczku. Knight, ten wściekły skin, okazał się zwykłym chujem? Serio? Kurde, kto by pomyślał?

      No cóż, wyszło na to, że każda fala kiedyś się cofa. A jak się cofnie, to wszystko, co na moment stanęło na głowie, zostaje zmiażdżone i zawleczone wiele kilometrów dalej.

      Knight był powszechnie znany, ale to Harley James był legendą, pierwszym rozrabiaką w szkole średniej Peach State. Nikt z nas go nigdy nie widywał, bo wyleciał, jak moja ekipa chodziła jeszcze do gimnazjum, ale chodziły słuchy, że mieszkał w Atlancie na squacie z jakimś punkowym towarzystwem czy uprawiał inną formę romantycznego włóczęgostwa. Teraz wiem, że taki styl życia to po prostu bezdomność, ale wtedy Harley James był punkrockowym bogiem, a tym samym znakomitą odtrutką.

      Koleżanka z klasy dała mi jego numer, bo widziała, jak rozpaczam po bardzo publicznym i bardzo przerażającym zerwaniu z Knightem. Byłam przekonana, że w powszechnym odbiorze mogłabym skończyć w charakterze zaszlachtowanej zwierzyny przybitej do maski czołgu Knighta jak jakiś cholerny piracki galion.

      Bez mojej wiedzy kilka miesięcy wcześniej zaczął brać sterydy, po których zmienił się w Niesamowitego Hulka – tyle że w przeciwieństwie do Bruce’a Bannera był ogromny i nieracjonalny non stop. Wyobraźcie sobie dyszącego żądzą mordu skurwiela z ekipy Romper Stomper, a potem dodajcie dwadzieścia kilo mięśni i wściekliznę. Był przerażający, więc po spektakularnej scenie, która rozegrała się na imprezie halloweenowej u Trevora Walcotta, potrzebowałam nowego chłopaka, i to już.

      Tamtego wieczoru całe życie przewinęło mi się przed oczami. Zadurzyłam się po uszy w Trevorze, nowym chłopaku z naszej szkoły, któremu samotna matka pozwoliła wydać wielkie halloweenowe przyjęcie. Chyba chciała mu zrekompensować odejście od jego ojca i przeniesienie go do nowej szkoły w środku roku, przyczyniając się do wzrostu przestępczości wśród całej masy nieletnich. Trevor był szatańsko seksowny: czarne włosy, czarne paznokcie, podmalowane oczy, ściany w sypialni pozaklejane plakatami z filmu Kruk i zespołu Nine Inch Nails. Gość z gatunku tych, co przy pierwszym spotkaniu obwieszczają ci, że biorą lit na depresję, żeby się przestać ciąć. Mroczny i cierpiący, mniam.

      Tego wieczoru na imprezie zamierzałam go zerżnąć jak złoto. Sęk w tym, że teoretycznie nadal chodziłam z Knightem i bałam się, że jeśli spróbuję z nim zerwać, skończę poćwiartowana w zamrażarce.

      W przebłysku geniuszu pojęłam, że rozwiązałabym wszystkie problemy hurtem, podrzucając jego matce liścik z informacją, że z nim zrywam. Mogłabym to zrobić w drodze na imprezę, unikając w ten sposób odwetu, gdyby się dowiedział, że tamtego wieczoru posuwałam Trevora na podłodze jego łazienki. Nim odkryłabym niekorzystny wpływ litu na potencję, bylibyśmy singlami od dobrych paru godzin.

      Wytęż wzrok, Szkieletorze. Twoja mama ma to na piśmie.

      No i czad. Powinnam być, kurwa, prawniczką.

      No cóż, mama Knighta najwyraźniej dostarczyła mu liścik telepatycznie, bo nie zdążyłam wydudlić pierwszej szklanki sików, które mi zaserwowano, gdy z oddali dobiegł jedyny w swoim rodzaju ryk Knightowego złomu.

      Jprdl.

      Zwrot „walcz lub uciekaj” należałoby uzupełnić opcją „struchlej”, bo kiedy moje płaty skroniowe zarejestrowały niski pomruk tego konkretnego F-150, zesztywniałam jak głupia matka Bambiego tuż przed tym, jak dostała kulkę w łeb.

      Jechał po mnie Ronald McKnight, nabuzowany szatan zawezwany z piekielnych otchłani, a ja mogłam już tylko wymyślać sobie bezgłośnie z wnętrza zmartwiałego ciała.

      Uciekaj! Kryj się! Zginiesz tu, głupia suko, i nie ocali cię żaden anemiczny emousz! Ewakuacja, ewakuacja!

      Moje glany ważyły tonę, wyuzdany kostium tygrysicy coraz mocniej trącił niesmaczną ironią. Kogo chciałam oszukać? Nie byłam drapieżnikiem, tylko bezbronną sarenką, którą za chwilę rozpłaszczą na asfalcie.

      Stałam bezradnie na podjeździe Trevora, ściskałam w garści czerwony kubeczek i czekałam, zastygła jak sarna w świetle reflektorów, zanim jeszcze się pojawiły.

      Może przy tylu świadkach mnie nie zabije. Może zabije nie do końca… Może zabije tylko trochę…

      Wszystko wydarzyło się tak szybko, że kiedy odtwarzam w głowie kolejne sceny, wyglądają jak seria zdjęć, kreskówka puszczona w zwolnionym tempie.

      Pick-up Knighta zahamował z wizgiem pod domem Trevora jak jakiś cholerny nietoperz. Drzwi po stronie pasażera otworzyły się z impetem, zanim jeszcze potwór całkiem się zatrzymał, i ze środka wyleciała na mnie Angel Alvarez, laska, z którą mnie zdradzał. Wrzeszczała moje imię i machała rękami, jakby się paliło.

      Serce waliło mi o żebra tak, jakby chciało powiedzieć: „Chcesz, to sobie giń, ja się stąd ewakuuję!”.

      Rozum miotał się między paniką w obliczu nieuchronnej śmierci a zdumieniem, że Angel chce mnie zamordować, chociaż bzyka mojego faceta. Zesztywniałam i przygotowałam się na cios, czerwone oczy i odsłonięte zęby Angel były coraz bliżej. I w tym momencie zbaraniałam, bo Angel potknęła się o krawężnik i rozkwasiła sobie buźkę tuż pod moimi wrośniętymi w podjazd stopami.

      Zanim mój sarni mózg zdążył zarejestrować, że wciąż stoję, i to w jednym kawałku, miotające się ciało Angel przy akompaniamencie jej wrzasków uniosło się z chodnika i zaczęło przemieszczać w tył, zawieszone w powietrzu, jakby ktoś nacisnął przycisk „rewind” podczas projekcji mojego najgorszego koszmaru.

      Co jest, kurwa?!

      Dopiero gdy moje rozszerzone źrenice dostrzegły złowrogą sylwetkę upychającą protestujące ciało z powrotem do samochodu, pojęłam, że Knight sprzątnął swoją walniętą pannę w ultrakrótkich szortach z podjazdu, nim zdążyła się na mnie rzucić. Robiąc wreszcie przyzwoity użytek ze sterydów, wcisnął obłąkaną diablicę z powrotem do kabiny swojego trzymetrowego smoka.

      Kiedy odjechali, powoli dopuściłam do siebie myśl, że nie umrę. Udając, że