Steve Cavanagh

Trzynaście


Скачать книгу

sobie sprawę, że na jakimś poziomie świadomości wiedziałem o tym od samego początku. Potem kogoś skrzywdził, i to bardzo mocno. Musiałem radzić sobie z tym każdego dnia. I codziennie próbowałem jakoś odkupić swoje winy. Wiedziałem, że gdybym odszedł i przestał pomagać ludziom, wytrzymałbym pewnie jakieś pół roku, ale później znów zacząłbym to odczuwać. Poczucie winy było tatuażem o wadze stu kilogramów. Dopóki walczyłem dla klientów, w których wierzyłem, powoli zrzucałem ten ciężar. Potrzebowałem czasu, by pozbyć się go całkowicie. Miałem nadzieję, że żona poczeka na mnie do tego czasu.

      – Eddie, jesteś zajęty jutro wieczorem? Robię klopsiki, a Amy bardzo chciałaby się z tobą zobaczyć – powiedziała Christine.

      To było zaskakujące. Widywałem się z córką w weekendy. Żona nigdy nie zapraszała mnie w ciągu tygodnia.

      – Właściwie to będę chyba rozpoczynał nową sprawę. Coś dużego, ale zawsze mogę znaleźć parę godzin. Co to za okazja? – spytałem.

      – Och, nic specjalnego. Spotkamy się o wpół do ósmej?

      – Zgoda.

      – Ale bądź o wpół do ósmej, a nie wpół do dziewiątej, dobrze?

      – Obiecuję.

      Już od bardzo dawna nie zapraszała mnie na kolację. Trochę się tym denerwowałem. Chciałem, żebyśmy znów byli rodziną, ale moja praca sprowadzała na nas różnego rodzaju kłopoty. Od kilku lat łamałem sobie głowę nad tym, co zrobić, by znaleźć jakąś spokojniejszą praktykę prawniczą. Sprawy, którymi się zajmowałem, utrudniały nam życie, a moja rodzina na to nie zasługiwała. Ostatnio coraz wyraźniej czułem potrzebę zmian. Córka dorastała, a ja nie mogłem obserwować tego każdego dnia.

      Coś musiało się zmienić.

      Usłyszałem kroki i podniosłem wzrok na drobną kobietę o zaciętej twarzy. Była w czarnym kostiumie; jej jasne włosy, ściągnięte w kucyk, kołysały się i odbijały od pleców, gdy maszerowała energicznie w moją stronę.

      – Panie Flynn, proszę iść za mną – oznajmiła z ledwie słyszalnym niemieckim akcentem.

      Przeszedłem z nią do windy. Kilka sekund później byliśmy już na innym piętrze. Takie same białe płytki jak w holu prowadziły do szklanych drzwi z napisem Carp Law.

      Za drzwiami znajdowało się centrum dowodzenia.

      Biuro było ogromne i niemal w całości zbudowane na otwartym planie, nie licząc dwóch dużych przeszklonych sal konferencyjnych po prawej. Ekrany laptopów oświetlały twarze armii prawników Rudy’ego Carpa pochylonych nad biurkami. Nigdzie ani kawałka papieru. W jednej z sal konferencyjnych dojrzałem kilku mężczyzn w garniturach wskazujących na dwunastu ludzi w zwykłych ubraniach. Upozorowana ława przysięgłych. Niektóre duże firmy prawnicze lubiły wypróbowywać swoje strategie podczas udawanych procesów, gdzie przysięgłych odgrywali głównie bezrobotni aktorzy, którzy podpisali grube, przerażające zobowiązania do zachowania tajemnicy w zamian za całkiem przyzwoitą dniówkę. W odróżnieniu od prawników, aktorzy łatwo dawali się nastraszyć takimi zobowiązaniami.

      W drugiej sali konferencyjnej, u wezgłowia długiego stołu, siedział Rudy Carp. Zaprowadzono mnie tam.

      – Usiądź, Eddie – powiedział Carp, wskazując na krzesło obok siebie.

      Zdjąłem płaszcz, przerzuciłem go przez oparcie i usiadłem przy stole konferencyjnym. Stało przy nim dziewięć krzeseł, po cztery z obu stron i jedno u szczytu, dla Rudy’ego. Po drugiej stronie sali znajdowała się gablota pełna nagród. Były wśród nich posążki, figurki i kryształy z różnych szacownych instytucji, takich jak Amerykańska Rada Adwokacka. Przypuszczałem, że Carp sadzał swoich klientów po tej stronie stołu, by dobrze widzieli wszystkie te trofea. Po części była to swego rodzaju reklama, ale po części – i to sporej – również ego.

      – Mam dla ciebie akta sprawy, możesz je zabrać i przeczytać do jutra – oznajmił.

      Blondynka zabrała laptop stojący po drugiej stronie stołu i położyła go przed Carpem. Ten obrócił komputer w miejscu i pchnął do mnie.

      – Wszystko, czego potrzebujesz, jest na twardym dysku. Nie używamy w tym biurze papieru. Zawsze kręcą się tu dziennikarze. Musimy zachowywać szczególną ostrożność. Wszyscy ludzie związani z tą sprawą mają zabezpieczone maki. Zablokowaliśmy w nich możliwość połączenia z internetem, więc mogą się kontaktować między sobą tylko poprzez chroniony hasłem serwer Bluetooth w tym biurze. Możesz zabrać komputer ze sobą.

      – Wolę czytać na papierze – odparłem.

      – Wiem o tym. Ja też, ale nie możemy pozwolić, by choć jedna strona z tych akt trafiła do mediów przed procesem. Na pewno to rozumiesz.

      Skinąwszy głową, otworzyłem laptop i zobaczyłem komunikat z prośbą o hasło.

      – Zostaw to na razie – rzucił Carp. – Chciałbym, żebyś kogoś poznał. Panno Kannard, będzie pani tak uprzejma? – Spojrzał na blondynkę.

      Kobieta odwróciła się i wyszła bez słowa.

      Niecierpliwie bębniłem palcami o fornirowany blat stołu konferencyjnego. Chciałem już przejść do konkretów.

      – Dlaczego uważasz, że gliniarze wrobili Roberta Solomona? – spytałem.

      – Wiem, że to cię cholernie wkurzy, ale nie chcę ci tego zdradzić. Gdybym to zrobił, skupiłbyś się na tej linii obrony. Chcę, żebyś sam do tego doszedł. Dzięki temu, jeśli obaj dojdziemy do tych samych wniosków, chętniej przedstawię taki argument przysięgłym – odparł. Mówiąc o przysięgłych, zerknął na proces odgrywany w sąsiedniej sali konferencyjnej.

      – W porządku. Jak idą te próbne procesy?

      – Nie najlepiej. Skończyliśmy na razie cztery. W trzech uznano oskarżonego za winnego, w jednym ława była niejednomyślna.

      – Jak wyglądał podział?

      – Troje przysięgłych głosowało za uniewinnieniem. Podczas rozmów po procesie ta trójka mówiła, że nie czuli się przekonani przez gliniarzy, ale i nie uważali ich za skorumpowanych. Musimy stąpać w tej kwestii po bardzo cienkiej linii. Dlatego ty się tym zajmiesz. Jeśli się pogrążysz, to tylko ty. My nic na tym nie stracimy i będziemy dalej robić swoje. Rozumiesz, prawda?

      – Tak właśnie myślałem. Ale nie ma to dla mnie znaczenia. Tyle że nie zdecydowałem jeszcze do końca, czy w to wejdę. Muszę przeczytać akta. Wtedy podejmę decyzję.

      Nim jeszcze skończyłem to zdanie, Carp wstał, wpatrzony w drzwi. Do biura zbliżało się dwóch wielkich facetów w grubych wełnianych płaszczach. Krótko obcięte włosy. Wielkie ręce. Grube karki. Za nimi pojawiło się kolejnych dwóch. Równie wielkich. Z takimi samymi fryzurami i karkami. Szli za drobnym mężczyzną w ciemnych okularach i skórzanej kurtce. Jeden z osiłków wszedł do biura i przytrzymał otwarte drzwi przed drobnym facetem. Gdy ten wkroczył do pomieszczenia, ochroniarz wyszedł i zamknął je za sobą.

      Oglądając Roberta Solomona na wielkim ekranie, byłem przekonany, że jest mniej więcej tego samego wzrostu i postury co ja. Sto osiemdziesiąt siedem centymetrów. Osiemdziesiąt kilogramów. Mężczyzna stojący przede mną mierzył najwyżej sto sześćdziesiąt pięć centymetrów i ważył pewnie tyle, co barki jednego z jego ochroniarzy. Skórzana kurtka wisiała na jego szczupłych, wąskich ramionach, a nogi w obcisłych dżinsach wyglądały jak wykałaczki. Czarne włosy spadały mu na twarz, oczy skrywały się za wielkimi ciemnymi okularami. Wstałem z krzesła, gdy podszedł do stołu konferencyjnego i wyciągnął bladą, kościstą dłoń.

      Ująłem ją delikatnie. Nie chciałem zrobić dzieciakowi krzywdy.