ROZDZIAŁ TRZECI Przy Center Street, dokładnie naprzeciwko budynku sądu, zatrzymała się czarna limuzyna. Szofer stał obok niej na chodniku i przytrzymywał otwarte drzwi. Rudy Carp zaprosił mnie na lunch. Byłem głodny. Limuzyna zaparkowała w odległości trzech metrów od budki z hot dogami, na której znajdowało się duże zdjęcie mojej twarzy i przymocowana poniżej reklama. Wyglądało to tak, jakby świat chciał mi przypomnieć o różnicy między mną a Carpem. Gdy tylko wsiedliśmy do auta, Carp odebrał telefon. Szofer zawiózł nas do restauracji przy Południowej Park Avenue. Nie potrafiłem nawet wymówić nazwy tego lokalu. Wyglądał na francuski. Gdy tylko wysiedliśmy, Carp zakończył rozmowę i zwrócił się do mnie: – Uwielbiam to miejsce. Mają tu najlepszą zupę ramp w mieście. Nie miałem pojęcia, z czego składa się zupa ramp. Byłem jedynie pewien, że to nie zwierzę, ale wolałem nie dopytywać o szczegóły i po prostu wszedłem za Carpem do środka. Kelner kłaniał mu się w pas i dał nam stolik na tyłach sali, z dala od innych gości. Carp usiadł naprzeciwko mnie, przy stoliku przykrytym białym obrusem, na którym leżały starannie ułożone serwetki. W tle ktoś grał cicho na fortepianie. – Lubię to oświetlenie. Jest… klimatyczne – powiedział Carp. Oświetlenie było tak klimatyczne, że musiałem sobie przyświecać komórką, żeby przeczytać menu. Wszystkie nazwy podano po francusku. Postanowiłem zamówić po prostu to samo co Carp. Nie czułem się dobrze w tym miejscu. Nie lubiłem zamawiać z jadłospisu, w którym obok dań nie ma cen. To nie mój świat. Kelner przyjął zamówienie, nalał wody do dwóch szklanek i odszedł. – Przejdźmy do rzeczy, Eddie. Podobasz mi się. Już od jakiegoś czasu miałem na ciebie oko. W ostatnich latach miałeś kilka świetnych spraw. Pamiętasz Davida Childa? Skinąłem głową. Nie lubiłem rozmawiać o swoich dawnych sprawach. Wolałem, by zostało to między mną i klientem. – Masz też na koncie parę sukcesów w pozwach przeciwko nowojorskiej policji. Sprawdziłem wszystko. Jesteś naprawdę niezły. Kiedy mówił o „sprawdzaniu wszystkiego”, pomyślałem, że wie zapewne, jaką miałem reputację przed dołączeniem do grona prawników. Każda z informacji o moim dawnym życiu, gdy zarabiałem na chleb jako oszust, była plotką. Nikt nie zdołał mi niczego udowodnić i wolałem, by tak już zostało. – Zakładam, że wiesz, nad jaką sprawą teraz pracuję – kontynuował Carp. Wiedziałem. Nie dałoby się tego zignorować. Niemal od roku co tydzień widziałem jego twarz w wiadomościach. – Reprezentujesz Roberta Solomona, gwiazdora filmowego. Proces zaczyna się w przyszłym tygodniu, o ile dobrze pamiętam. – Proces zaczyna się za trzy dni. Jutro wybierają przysięgłych. Chciałbym, żebyś dołączył do zespołu. Mógłbyś przepytać kilku świadków. Uważam, że twój styl okazałby się bardzo skuteczny. Dlatego tu jestem. Zostaniesz moim zastępcą, popracujesz przez dwa tygodnie i zrobisz sobie najlepszą reklamę, jaką możesz sobie wyobrazić. Do tego dorzucimy dwieście tysięcy dolarów honorarium. – Odsłonił w uśmiechu swoje idealne, śnieżnobiałe zęby. Wyglądał jak właściciel sklepu ze słodyczami, który proponuje dzieciakowi z ulicy, że może zjeść za darmo tyle czekolady, ile tylko zdoła. Jednak im dłużej milczałem, tym trudniej przychodziło mu utrzymać tę minę. – Kogo masz na myśli, mówiąc „my”? Myślałem, że sam kierujesz swoją kancelarią. Nazywa się Carp Law, prawda? Skinął głową. – Owszem, ale kiedy przed sądem staje hollywoodzka gwiazda oskarżona o zabójstwo, zawsze dochodzi do tego jeszcze jeden gracz. Wytwórnia jest moim klientem. Poprosili mnie, żebym reprezentował Bobby’ego, i to oni pokrywają koszty. I co ty na to, dzieciaku? Chcesz być sławnym prawnikiem? – Wolę nie wychylać się za bardzo – odparłem. Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Daj spokój, to proces stulecia. Co o tym myślisz? – Nie, dziękuję. Tego się nie spodziewał. Odchylił się na oparcie krzesła i skrzyżował ramiona na piersi. – Eddie, każdy prawnik w tym mieście zabiłby za miejsce przy stole obrony podczas tego procesu. Wiesz o tym. Chodzi o pieniądze? W czym problem? Kelner przyniósł talerze z zupą, lecz Carp odprawił go machnięciem ręki. Przysunął krzesło bliżej do stołu, pochylił się do przodu, oparł łokcie na blacie i czekał na moją odpowiedź. – Nie chcę wyjść na dupka, Rudy. Masz rację. Większość prawników zabiłaby, żeby dostać tę robotę, ale ja nie jestem jak większość prawników. Sądząc po tym, co pisali o tej sprawie w gazetach i co mówili w telewizji, Robert Solomon rzeczywiście zabił tych ludzi. A nie zamierzam pomagać mordercy uniknąć kary, bez względu na to, jak jest sławny i ile ma pieniędzy. Przykro mi, ale moja odpowiedź brzmi: nie. Znów wyszczerzył zęby w uśmiechu, teraz jednak spojrzał na mnie z ukosa i skinął lekko głową. – Rozumiem, Eddie – powiedział. – Co w takim razie powiesz na ćwierć miliona dolarów? – Nie chodzi o pieniądze. Nie pracuję dla winnych. Od bardzo dawna. To coś, czego nie da się zmienić za żadne pieniądze. Na twarzy Carpa pojawił się w końcu wyraz zrozumienia. Przestał się na chwilę uśmiechać. – Cóż, w takim razie nie mamy problemu. Widzisz, Bobby Solomon jest niewinny. To policja wrobiła go w te zabójstwa – oznajmił. – Naprawdę? Potrafisz to udowodnić? – spytałem. – Nie – odparł Carp po chwili. – Ale myślę, że ty możesz to zrobić. ROZDZIAŁ CZWARTY Kane wpatrywał się w swoje odbicie w wielkim lustrze w sypialni. Wokół krawędzi lustra, wciśnięte rogami między szkło a ramę, tkwiły dziesiątki fotografii mężczyzny, który teraz powoli rozkładał się we własnej wannie. Kane przyniósł te zdjęcia ze sobą. Potrzebował jeszcze trochę czasu, by upodobnić się do swojej ofiary. Jedno z nich – jedyne, na którym mężczyzna znajdował się w pozycji siedzącej – przyciągało uwagę Kane’a bardziej niż pozostałe. Wykonał je w Central Parku, gdy mężczyzna siedział na ławce i rzucał ptakom okruchy chleba. Miał skrzyżowane nogi. Fotel przeniesiony z salonu do sypialni był o jakieś dwanaście centymetrów niższy od parkowej ławki, Kane miał więc problemy z odpowiednim ułożeniem nóg. Nigdy nie trzymał ich w ten sposób. Wydawało mu się to niewygodne i nienaturalne, ale gdy chciał się do kogoś upodobnić, był perfekcjonistą. Uważał to za klucz do sukcesu. Umiejętność naśladowania była darem, który odkrył w szkole. Podczas przerw udawał nauczycieli przed resztą klasy, a jego koledzy i koleżanki tarzali się po podłodze ze śmiechu. Kane nigdy się nie śmiał, ale cieszyła go ta popularność. Lubił dźwięk ich radości, nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego się śmieją ani związku między jego wygłupami a ich śmiechem. Mimo to co jakiś czas powtarzał ten spektakl, co pomagało mu dopasować się do otoczenia. Jako dziecko często się przeprowadzał: niemal co roku trafiał do innego miasta i innej szkoły. Jego matka wcześniej czy później traciła pracę, czy to z powodu choroby, czy przez alkohol. Potem w okolicy pojawiały