– oznajmił. – Znajdziemy Tatarów i wytniemy ich w pień.
– Chcesz opuścić teraz Moskwę, Dymitrze Iwanowiczu? – spytał mnich z pewnym niepokojem.
Dzień i noc bez snu nie złagodziły wybuchowego usposobienia Dymitra.
– Zamierzasz mi się sprzeciwić, bracie Aleksandrze? – Ton głosu księcia sprawił, że bojarzy z jego orszaku się wzdrygnęli.
– Miasto bez ciebie nie da sobie rady. Trzeba pożegnać umarłych, zabezpieczyć dotknięte ogniem spichlerze, zwierzęta i magazyny. Zemsta nie nakarmi głodnych dzieci, Dymitrze Iwanowiczu. – Mnich nie spał ani chwili dłużej niż Wielki Książę i nie zdołał złagodzić ostrego tonu swoich słów. Lewą rękę miał owiniętą w płótno – strzała przebiła mięsień poniżej barku, a potem musiała zostać wyciągnięta.
– Tatarzy zaatakowali mnie w moim własnym pałacu, i to po tym, gdy przyjąłem ich w dobrej wierze – odparował Dymitr, nawet nie próbując powściągnąć złości. – Spiskowali z uzurpatorem, podpalili moje miasto! Mam im to wszystko puścić płazem, bracie?
W rzeczywistości to nie Tatarzy podpalili miasto, lecz tego brat Aleksander nie powiedział. Uznał, że tamten błąd lepiej wymazać z pamięci, już i tak nie da się go naprawić.
– Czyż twoja siostra nie urodziła w tym chaosie martwego dziecka? – dodał chłodno Wielki Książę. – Dziecko nie żyje, część miasta obróciła się w popiół… Jeśli sprawiedliwości nie stanie się zadość, ludzie zaczną się burzyć.
– Żadna ilość przelanej krwi nie przywróci do życia dziecka mojej siostry – powiedział Sasza ostrzej, niż zamierzał. Wciąż miał przed oczami żałobę siostry bez jednej łzy, gorszą niż głośny lament.
Dymitr położył dłoń na rękojeści miecza.
– Będziesz teraz prawił mi kazania?
Sasza usłyszał w głosie księcia zabliźnioną, lecz nieuleczoną urazę.
– Nie będę – odparł.
Dymitr z pewnym wysiłkiem puścił splecione węże na rękojeści miecza.
– Jak zamierzasz znaleźć Tatarów Czelibeja? – Sasza próbował przemówić księciu do rozsądku. – Już raz ich ścigałeś i przez dwa tygodnie nie natrafiłeś na żaden trop, a to było w środku zimy, kiedy łatwo zobaczyć ślady na śniegu.
– Ale w końcu ich znaleźliśmy – przypomniał Dymitr, mrużąc szare oczy. – Czy twoja młodsza siostra przeżyła noc?
– Tak – odrzekł Sasza ostrożnie. – Olga twierdzi, że ma poparzoną twarz i złamane żebro, ale żyje.
Dymitr sposępniał. Jeden z mężczyzn sprzątających zrujnowaną stajnię upuścił koniec złamanej belki i zaklął.
– Gdyby nie ona, nie dotarłbym do ciebie na czas – przemówił Sasza do ponurego profilu kuzyna. – Jej krew ocaliła twój tron.
– Ocaliła go krew wielu ludzi – warknął Dymitr, nie odwracając głowy. – To kłamczucha, która zmusiła do oszustwa ciebie, najbardziej prawego z ludzi.
Sasza milczał.
– Zapytaj ją. – Dymitr odwrócił się w jego stronę. – Zapytaj, jak tego dokonała, jak znalazła Tatarów. Nie tylko dzięki bystremu wzrokowi, mam mnóstwo bystrookich wojów. Zapytaj, jak tego dokonała, a zostanie za to nagrodzona. Nie sądzę, by którykolwiek Moskwianin się z nią ożenił, ale może dałoby się przekonać jakiegoś wiejskiego bojara. A może odpowiednia ilość złota skłoniłaby któryś klasztor, by ją przyjął? – Dymitr mówił coraz szybciej i szybciej, minę miał niepewną, słowa wprost się z niego wylewały: – Mogłaby też zostać odesłana bezpiecznie do domu albo zamieszkać w teremie z siostrą. Zatroszczę się o to, by miała dość złota, aby wygodnie żyć. Zapytaj ją, jak tego dokonała, a ja już zadbam o wszystko.
Sasza wpatrywał się w niego, a na usta cisnęły mu się słowa, których nie mógł wypowiedzieć: „Wczoraj uratowała ci życie, zgładziła złego czarownika, podpaliła Moskwę i ją ocaliła, a wszystko to w ciągu jednej nocy. Sądzisz, że zgodzi się zniknąć za cenę posagu… za jakąkolwiek cenę? Czy ty w ogóle znasz moją siostrę?”.
Dymitr oczywiście jej nie znał. Znał tylko Wasilija Pietrowicza, chłopca, którego udawała. Są jedną i tą samą osobą. W głębi ducha Dymitr z pewnością zdawał sobie z tego sprawę, zdradzało go zakłopotanie.
Sasza uniknął odpowiedzi, bo od strony stajni dobiegły krzyki. Dymitr odwrócił się z ulgą.
– Chodźmy. – Ruszył zamaszystym krokiem, a Sasza z posępną miną podążył za nim.
W miejscu, gdzie skrzyżowały się dwa zwęglone dźwigary, zbierał się tłum.
– Cofnąć się! Matko Boska, jesteście jak owce na pastwisku! O co chodzi? – Na dźwięk stali w głosie Wielkiego Księcia ludzie się rozstąpili. – No więc?
– Tam, gosudar – odważył się odezwać jeden z mężczyzn i wskazał wyrwę między dwoma przewróconymi słupkami. Ktoś skierował w tamtą stronę światło pochodni. Płomień odbiło coś lśniącego leżącego na ziemi. Wielki Książę i jego kuzyn wpatrywali się w ten dziwny blask oszołomieni i z niedowierzaniem.
– Złoto? – zdumiał się Dymitr. – Tutaj?
– Z pewnością nie – odparł Sasza. – Stopiłoby się.
Trzech mężczyzn odsuwało już belki przygniatające lśniący przedmiot do ziemi. Czwarty wyszarpnął go i podał Wielkiemu Księciu.
To było złoto, znakomite i niestopione. Wykuto z niego dziwnie połączone ciężkie ogniwa i pręty. Metal miał oleisty połysk, rzucał migoczący biało i czerwono blask na twarze stojących w kręgu ludzi. Sasza poczuł niepokój.
Dymitr obracał przedmiot w dłoniach, aż wreszcie mruknął: „A!”. Przekręcił znalezisko i teraz widać było, że trzyma ogłowie, a na jego nadgarstki opadają cugle.
– Widziałem je już. – Oczy Dymitra pałały. Złoto było bardzo mile widziane przez księcia, którego fundusze uszczuplili bandyci i ogień.
– Kasjan Lutowicz założył je wczoraj swojej klaczy – powiedział Sasza, niechętnie przypominając sobie tamten dzień. Spojrzał z odrazą na kolczaste wędzidło. – Nie winiłbym jej, gdyby zrzuciła tak brutalnego jeźdźca.
– Cóż, uznam to za łup wojenny – oznajmił Dymitr. – Szkoda, że ta piękna klaczka zniknęła. Przeklęci złodzieje koni z tych Tatarów. Gorący posiłek i wino dla was wszystkich, doskonale się spisaliście. – Jego ludzie odpowiedzieli radosnymi okrzykami. Dymitr oddał ogłowie zarządcy. – Oczyść je – polecił. – I pokaż mojej żonie. Może poprawi jej humor. A potem zamknij to złoto w bezpiecznym miejscu.
– Czy to nie dziwne – zaczął Sasza nieufnie, kiedy zarządca, skłoniwszy z szacunkiem głowę, odszedł ze złotym ogłowiem – że to złoto leżało w płonącej stajni, a jednak nie doznało żadnego uszczerbku?
– Nie. – Dymitr zgromił go wzrokiem. – Wcale nie dziwne. To kolejny cud po tamtej niespodziewanej śnieżycy, która nas uratowała. I każdemu, kto zapyta, tak właśnie odpowiedz. Bóg ocalił to złoto, bo wiedział, w jak wielkiej byliśmy potrzebie. – Różnica między niesamowitościami przydarzającymi się dobrym i złym jest równie niepewna jak plotka, i Dymitr dobrze o tym wiedział. – Złoto to złoto. A teraz, bracie… – umilkł nagle. Sasza znieruchomiał z przechyloną głową.
– Co to za hałas?
W mieście, za pałacowym murem, narastał nieokreślony pomruk: szum i huk, niczym woda rozbijająca się o skalisty brzeg.