jak wydana jest książka. Szczerze mówiąc, nie odróżniał nawet od siebie serii wydawniczych. Mila znowu sięgnęła na półkę i podała mu starą edycję Rob Roya w twardej oprawie. Każdy rozdział ozdobiony był fantastyczną grafiką.
– To przedruki oryginalnych dziewiętnastowiecznych rycin angielskich, piękne, nie? – powiedziała, zerkając mu przez ramię na książkę. – A pokażę ci jeszcze Tajemniczy ogród z ilustracjami Roberta Ingpena.
– Tajemniczy ogród – zadumał się Witold. – To coś dla mnie. Mój ogród też na razie jest bardzo tajemniczy. I oby taki pozostał – dodał po chwili, oglądając podaną książkę. Miała rzeczywiście prześliczne ilustracje.
– Może powinieneś zatrudnić jakąś firmę, która zaprojektuje ci ten park? – spytała Mila, gdy już odłożył powieść.
Witold się skrzywił.
– Ja tam wolę wszystko zrobić sam, przede wszystkim chciałbym zrozumieć zasadę kompozycyjną tego ogrodu. Będę chyba musiał spytać panią Teklę, może ona coś wie. A potem kupię sobie komputerowy program, który mi w trzech wymiarach pokaże, jak to będzie wyglądało za kilka lat.
– To się nazywa profesjonalne podejście – Mila się zaśmiała. – Tego się można było po tobie spodziewać – A gdy się obruszył, dodała jeszcze, wskazując na kartkę ze szkicem: – A w ogóle to nieźle rysujesz, powinieneś na tym się skupić.
Popatrzył na obrazek, który mimochodem wykonał przy brzegu kartki. Był to zarys pałacu wraz z parkiem, rzeczywiście bardzo udany. Zawstydzony, jakby ktoś przyłapał go na gorącym uczynku, zmiął papier i wsadził go do kieszeni. Z niezręcznej sytuacji wybawił go dźwięk dzwonka w szkole na parterze. Po kilku minutach do biblioteki zaczęły przybywać dzieci.
Młodzi czytelnicy napływali stałym rytmem po kilkoro. Najczęściej pożyczali lektury i rozmaite powieści przygodowe, głównie współczesne, ale nie gardzono też klasyką. Witold z lubością słuchał, jak niektórzy prosili o Karola Maya albo Zbigniewa Nienackiego. Dawno zapomniał o tych książkach, a przecież kiedyś czytywał je z upodobaniem.
– Niespecjalnie lubiłem Maya – tłumaczył w chwilę po tym Mili i Albertowi, który przyszedł do biblioteki spędzić z nimi godzinę wolną od lekcji. – Indiańskie powieści nie bardzo mnie interesowały, choć ten waleczny Apacz to był ktoś.
– A ja podziwiam Maya – stwierdził Albert, delektując się kawą, którą ku obrzydzeniu Mili zaparzył sobie „po turecku” (czyli z fusami) i w dodatku w szklance. – To był taki self-made[19], jak – nie przymierzając – dzisiaj Rowling, czyli „z nędzy do pieniędzy”.
– I to cię tak fascynuje? – spytała Mila, podnosząc głowę znad kart czytelników, które, po oprawieniu wszystkich książek, pilnie wypełniała. – Nigdy bym cię nie podejrzewała o taką małostkowość.
– Oczywiście, że nie to – wyjaśnił jej nad wyraz dziś cierpliwy Lipski. – Chodzi mi o to, że facet dzięki tym powieściom wydobył się z absolutnego dna.
– Z jakiego dna, co ty mówisz? – zaprotestował żarliwie Witold, który nie miał pojęcia o biografii pisarza.
– No… Choćby z więzienia – tłumaczył dalej polonista, popijając kawę.
– On siedział w kryminale? – zdziwiła się bezbrzeżnie Mila.
– A co, zaskoczyłem cię? – ucieszył się nauczyciel. Witold także słyszał o tym pierwszy raz, do czego natychmiast się przyznał.
– E… – zgorszył się Albert. – Co wy w ogóle wiecie? Nic. May spędził kilka lat w więzieniu za rozmaite kradzieże i oszustwa.
– Zalewasz – powiedział stanowczo prawnik, a Mila, która także nie była zbyt przekonana do tej wersji, tylko pokręciła głową.
Polonista z obrzydzeniem odstawił szklankę.
– Kurczę, fusy zassałem.
– Nie trzeba było ich parzyć – stwierdziła pani sołtys. – Mogłeś jak człowiek wypić kawę z ekspresu.
– No, ale teraz możesz sobie z nich powróżyć – dodał Witold, robiąc aluzję do niedawnego spotkania przy kartach.
Albert machnął ręką, jakby chciał odpędzić muchę.
– Wracam do Maya i pomijam wasze złośliwostki, które i tak nie potrafią mnie dotknąć. Autor Winnetou siedział między innymi za kradzież futer, które wziął z jakiegoś magazynu celem dalszej sprzedaży i nigdy nie uregulował rachunku. Poza tym to był klasyczny mitoman. Na przykład podawał się za wysokiego urzędnika rządowego, żeby przeprowadzić prywatne śledztwo w sprawie zniknięcia jakiegoś krewnego swojej żony.
– To mi się podoba! – wykrzyknął Witold. – Niezwykle wyrafinowane. Brawo dla Karola Maya.
– No, nie bardzo – podsumował Albert. – Weźcie pod uwagę, że to wszystko miało miejsce w Niemczech, a oni nie są zbyt finezyjni i zamiast oklaskiwać Maya, wsadzili go do ciupy.
– No nie – zaprotestował Witold. – Wsadzali za udawanie urzędnika?
– Za oszustwo wsadzali – wytłumaczył Albert. – Fakt, że kara za udawanie kogoś ważnego, zwłaszcza w dzisiejszych realiach, jest dziwna, ale takie wtedy było barbarzyńskie prawo.
Chwilę kłócili się, czy przestępcza działalność autora Winnetou była wyrafinowana, czy nie. W końcu to właśnie przedłużający się i nudny pobyt za kratkami podsunął pisarzowi pomysł stworzenia serii indiańskich opowieści, więc teoretycznie można było to uznać za zrządzenie opatrzności. Albert ciągle nie był przekonany – jego zdaniem kłamstwa i oszustwa podważały wiarygodność największego geniusza.
– Choć nie da się ukryć – dodawał, wymachując pustą szklanką – że życiorys to on miał barwny i nie brakowało w nim finezji, za którą tak go ceni Witold.
– Wiecie… – wtrącił się niepodziewanie prawnik. – Jako dziecko zawsze wierzyłem, że pisarze naprawdę przeżywają te historie, które opisują w swoich książkach: że Zbigniew Nienacki ma samochód przerobiony z brezentowej łodzi, że Karol May wychował się wśród Indian, a Jack London całe życie spędził, szukając złota na Alasce.
– No, akurat to ostatnie jest prawdą – uspokoił go Albert. – London rzeczywiście poszukiwał złota w Klondike i przeżył większość przygód, które opisał. Ze mną było odwrotnie. Zawsze podejrzewałem, że te wszystkie sensacyjne opowieści są wymyślane przez starych dziadów, siedzących wygodnie w bujanych fotelach, z nogami przykrytymi pledem i śliniących się z powodu zaawansowanego wieku i demencji.
Mila i Witold roześmiali się, próbując sobie wyobrazić któregoś z pisarzy młodego pokolenia w takiej sytuacji. Wizja była tak śmieszna, że po chwili mieli już łzy w oczach, a Albert przyglądał im się z niesmakiem.
– Jak dzieci – stwierdził. – Wy chyba nigdy nie dorośniecie, wstyd. May raczej nie puszczał ślinki, a przynajmniej nie w czasach, o których mówimy. Był natomiast strasznie przesądny i szczególnie bał się duchów, co sprytnie wykorzystała jego druga żona, która początkowo była tylko jego sekretarką. Wmówiła mu, że widziadła powiedziały jej, iż May musi się rozwieść i ożenić potem z nią. A on, idiota, to zrobił.
– Kretyn – skomentował Witold znad Historii ogrodów, którą zaczął z uwagą przeglądać, bo znalazł rozdział o labiryntach. – Mam tylko nadzieję, że mój duch z Upiornej Kapliczki nie nakłania do podobnych rzeczy.
– Wcale nie był taki głupi – zaprotestowała Mila. – Ja myślę, że on miał w tym cel. Po prostu chciał się pozbyć tej pierwszej