To także mu się podobało – zawsze trzeba było pamiętać o podstawowym wyposażeniu, takim jak: latarka, scyzoryk, sznurek, niewielki drucik i jeszcze kilka pożytecznych rzeczy, bez których na wsi trudno było przetrwać. Taki mały system podtrzymywania życia.
– Niezła impreza – skomentował Witold, wdychając pełną piersią świeże wiosenne powietrze. Ziemia budziła się do życia, po prostu parowała od przebijających się na powierzchnię roślin.
Za parę dni będzie tu nieziemsko – pomyślał.
– To nasza jedyna rozrywka społeczna. – Mila się roześmiała. – Co dwa tygodnie kłócimy się do upadłego. Poza tym jesteśmy, jak to mawiał Oskar Wilde, poważni na serio.
– Zauważyłem. Jakiej specjalności prawnikiem jesteś? – zapytał znienacka, bo już od pewnego czasu zastanawiał się, skąd tu się wzięła i dlaczego zamieszkała w tej osadzie na końcu świata. Zawsze podejrzewał, że na odludziu osiedlają się tylko zbiegli przestępcy, outsiderzy lub wypaleni ministrowie, ale najwyraźniej młode prawniczki też.
– Prawo autorskie i pokrewne – powiedziała niechętnie i widać było, że nie zamierza ciągnąć dyskusji na ten temat, ale Witold był uparty.
– Dość rzadka specjalizacja.
– No i co z tego? Teraz jestem tu i robię coś innego – wypaliła z niecierpliwością, a Mossakowski przestraszył się, że mogłaby się obrazić.
– Jasne. Ja nic nie mówię – wycofał się więc szybko, widząc jej groźnie zmarszczone brwi.
– To nie mów. – Wzruszyła ramionami i pokruszyła w rękach patyczek, który przed chwilą podniosła z drogi.
– Nie złość się – rzekł ugodowo. – Lepiej mi opowiedz coś więcej o pani Tyczyńskiej. Bardzo ją polubiłem.
– Chyba już wszystko wiesz. Jej pasją jest produkcja perfum metodą destylacji – odpowiedziała niezbyt chętnie, najwyraźniej ciągle rozdrażniona wcześniejszą indagacją.
– To są jakieś inne metody? – zapytał Witold, licząc na to, że odwróci jej uwagę.
Swoją drogą, jacy ci mieszkańcy dziur zabitych dechami są wrażliwi, wystarczy lekko nadepnąć na odcisk i z miejsca obraza – pomyślał. Rozbawiła go ta myśl, więc przyspieszył kroku i zaczął pogwizdywać radośnie. Mila popatrzyła na niego z ukosa, ale kontynuowała wywód o perfumiarstwie.
– Tekla ci to pewnie lepiej wyjaśni, ale są jeszcze metody zwane enfleurage oraz expression.
– Cudowne nazwy – stwierdził pogodnie.
– Tak, ale z tego, co się orientuję, w naszych warunkach dość trudne do przeprowadzenia – opowiadała cierpliwie. – Zwłaszcza enfleurage, o ile wiem, polega na wchłanianiu przez wieprzowy tłuszcz olejków eterycznych z kwiatów.
– Łe, przestań, to obrzydliwe – zniesmaczył się, nawet nie próbując sobie tego wyobrazić. – A ja myślałem, że wytwarzanie perfum jest czynnością z gruntu romantyczną – stwierdził wyraźnie rozczarowany.
– Coś w tym gruncie na pewno jest. – Mila się roześmiała. – Bo chyba nigdy nie wąchałeś skoncentrowanego piżma. Śmierdzi nieboszczykiem w szczytowym okresie rozkładu.
– Boże wielki, ty nie mówisz poważnie – przeraził się, choć dosyć trudno mu było w to uwierzyć. Zawsze wydawało mu się, a urocze laboratorium pani Tekli potwierdzało to przekonanie, że składniki pachnideł mają nie tylko atrakcyjny zapach, lecz także wygląd. Kwiaty, owoce, zioła i przyprawy, o żadnych smrodach po prostu nie mogło być mowy.
– Piżmo się bardzo mocno rozcieńcza i wtedy pachnie przyjemnie. W perfumiarstwie jest pełno takich pułapek – wyjaśniła.
– To chyba zostanę już przy prawie międzynarodowym. A myślałem, że spróbuję się przyuczyć pod kierunkiem pani Tekli do tej trudnej sztuki – powiedział z udawanym smutkiem. Nie myślał co prawda o tak radykalnej zmianie profesji, ale zauważył, że to miejsce działało na niego w dziwny sposób. Budził się w nim buntownik, który potrzebował odmiany.
Dochodzili już do domku Mili. Pani sołtys zadarła głowę w górę i oceniła układ gwiazd.
– Niezła widoczność, jak to przy nowiu. Chcesz zobaczyć Jowisza? Wczoraj mieliśmy fantastyczną obserwację, widać było szereg zaćmień jego księżyców.
– Naprawdę? – zdziwił się Witold. – Myślałem, że przez zwykły teleskop tego nie widać, za daleko.
– Mamy niebywałe szczęście. W tym miesiącu Jowisza i jego satelity można zobaczyć nawet przez amatorski sprzęt. Widoczne są zaćmienia Kallisto, Europy i Ganimedesa. Strasznie się cieszę, że dzieci mogą to obserwować.
– Niesamowite. Chętnie rzucę okiem, jeżeli oczywiście nie spadnę ze schodów wiodących na twoją wieżę. Mam nadzieję, że astronomia nie grozi śmiercią lub trwałym kalectwem.
Roześmiała się serdecznie, zapalając światło na schodkach, które rzeczywiście nie budziły zaufania – były wąskie, strome i z jednej strony lekko zapadnięte. Skrzypiały przy tym dosyć złowróżbnie. Gdy stanął na pierwszym stopniu i zastanawiał się, czy iść dalej, chwilę balansował na jednej nodze, jakby starając się sprawdzić, czy utrzyma jego ciężar. W końcu zaryzykował, ale Mila odczytała jego wahanie w inny sposób:
– Zrozumiałam ten delikatny przytyk. Zamiast docenić wysiłek dzieci, ty się wyśmiewasz.
– Wcale nie – zaczął się z nią przekomarzać.
– Owszem, ale tak. – Znowu zmarszczyła brwi, ale jej oczy się uśmiechały.
Wdrapali się na wieżyczkę. Mimo pokracznego kształtu była wygodna, a nawet obszerna. Na ścianach wisiały wykresy, zdjęcia i mapy nieba. Górna część dachu rozsuwała się, umożliwiając pracę teleskopu. Przyrząd wyglądał bardzo profesjonalnie, choć trudno było go porównywać z jakimkolwiek podobnym urządzeniem znanym z kina lub telewizji. Był dość mały, lecz szeroki.
– Duża średnica jak na amatorski sprzęt – powiedziała Mila z dumą.
Dostroiła widoczność i Witold spojrzał przez okular. To było coś niezwykłego. I choć miał już okazję patrzeć przez teleskopy profesjonalne o gigantycznej mocy, ten widok ze strychu wiejskiego domku zupełnie go zachwycił. Morze gwiazd i niezgłębiona przestrzeń. Przypomniał sobie wszystko, co czytał o „ciemnej materii” i innych wymiarach. Być może właśnie patrzy na owo „wszystko”, nie zdając sobie sprawy z tego, co właściwie widzi. Przyjrzał się Jowiszowi i jego satelitom, zwanym „księżycami galileuszowymi”.
– Przepiękne – pochwalił, odrywając się od okularu.
Mila skinęła głową.
– Niedługo będziemy obserwować roje Lirydów, to jest dopiero coś. Musisz przyjść i to zobaczyć. Ja najbardziej lubię oglądać meteoryty. Jesienią zapolujemy na komety, a w sierpniu mamy półcieniowe zaćmienie Księżyca. Niestety, ale na dziś koniec z wędrówkami po niebie. Jutro muszę wcześnie wstać i jechać do Brzózek.
– Po co? – zainteresował się Witold, gdy schodzili ze schodów.
– Mam się spotkać ze Strasznym Dziaduniem – mruknęła niezbyt chętnie i wypuściła go na ganek. Czekał tam kot Galileo, który od razu zaczął ocierać im się o nogi.
– Dzięki za tak wyczerpujące wyjaśnienia. – Udawał urażonego, a ona machnęła ręką.
– Nie obrażaj się. Strasznym Dziaduniem nazywamy przewodniczącego rady gminy, niejakiego Czesława Kręcichwosta.
Witold