dawali w tych sukniach prawdziwe. No, jednym słowem sprzedała wszystko, co miała i nabrała zamówień na następne. Baby całą zimę robiły.
– I teraz całe północne Niemcy sprowadzają nasze koronki i hafty – dodała pani Tekla. – Suknie ślubne z koronkami z Idy są uważane za niezwykle eleganckie. No i są bardzo drogie. A spółdzielnia działa wspaniale. Mila i ojciec Witalis stanowią zarząd tego przedsięwzięcia. Pieniądze rozdzielają pomiędzy producentki, a nadwyżka idzie na szkołę i kościół.
– Dzięki spółdzielni mamy własną szkołę podstawową i nauczycieli, dzieci nie muszą dojeżdżać, wyremontowaliśmy też kaplicę we dworze. Milka myśli o sprowadzeniu tu lekarza. Przydałby się też sklep, taki na stałe, a może i poczta? – wyliczał batiuszka, popijając kawę.
– To zupełnie fantastyczne. – Witold pokręcił głową.
– To Mila jest fantastyczna – powiedziała pani Tekla, krzątając się wokół kredensu, z którego wyciągnęła owsiane ciastka. – Pan nie zdaje sobie sprawy, jak tu było kiedyś. Zupełny marazm i bieda aż piszczała. Teraz, choć nie jest bogato, ludzie mają więcej optymizmu, śmielej patrzą w przyszłość. Dzięki jednemu i to bardzo prostemu pomysłowi Mili.
– Proste pomysły są zazwyczaj genialne – dodał duchowny. – I nikt wcześniej o nich nie myśli.
– Pani Mila jest ekonomistką z wykształcenia? – zainteresował się Witold.
– Skąd – Witalis się roześmiał. – Jest prawnikiem, tak jak pan, nie mówiła tego panu?
– Może nie było okazji – stwierdziła pani Tekla.
– Najprawdopodobniej – mruknął Witold, choć było mu jakoś nieprzyjemnie.
– Jest pan zadowolony z pani Kowalowej? – Batiuszka zmienił temat, tęsknie oglądając się za cukiernicą, którą pani Tekla przezornie zdjęła ze stołu.
– Bardzo. To zresztą dość oryginalna osoba.
Tym razem roześmiała się pani Tekla.
– Wszyscy tu są oryginalni. Nie wiem, jak to się stało, ale mamy tu prawdziwe zbiorowisko dziwaków. To się chyba zaczęło od mojego ojca. Niestety, on już dawno nie żyje, ale był z niego niesamowity ekscentryk. To zresztą dobrze widać po wyglądzie domu, budowanego według jego projektu i bezcennych wskazówek.
Witold uśmiechnął się na wspomnienie swej obecnej siedziby.
– Ten dom ma też swoje liczne tajemnice – ciągnęła gospodyni. – Ojciec wznosił go według jakiegoś pomysłu, którego nie chciał nikomu zdradzić. W każdym razie zapewniam pana, że w tym szaleństwie była jakaś metoda, tylko niestety nie wiem jaka. Może pan się dowie?
– Zagadka? – zainteresował się prawnik, poprawiając swe druciane okularki, co robił zawsze, gdy jakiś temat mocno go wciągnął. Tak się składało, że uwielbiał tajemnice i był specjalistą od spiskowych teorii dziejów. Nie żeby wierzył, że Ziemia jest płaska lub że jest stożkiem, jak dowodził w swej książce Karafka La Fontaine’a Melchior Wańkowicz, ale zawsze wydawało mu się, że odczuwa wpływ jakichś „nieznanych zwierzchników”.
– Może to lepsze słowo: łamigłówka – zamyśliła się tymczasem pani Tyczyńska. – Ojciec był mediewistą z wykształcenia, wyjeżdżał do Londynu, Paryża, spotykał się z dziwnymi osobami. Rozumie pan, naukowcami o wyglądzie diabolicznym, brody, długie, siwe włosy i tak dalej. Gromadził stare księgi, ale niestety do naszych czasów dotrwały tylko bezwartościowe szpargały. Podejrzewam, że był czynnym masonem albo kimś w tym stylu. Pewnie pan nie wie, ale przed wojną działała tu loża „Złota Róża” czy jakoś tak. Na podłodze w gabinecie ojca była nawet niezwykła mozaika, o ciekawym rodowodzie i niejasnym znaczeniu.
– To ten pokój nad loggią? – zainteresował się Witold. Wszedł do niego rano i zwrócił uwagę na niezwykły rysunek na podłodze. Był mocno zniszczony, ale błękitne i białe marmurowe kostki wyraźnie układały się w kształt labiryntu. – Zauważyłem ten labirynt – oznajmił, z wdzięcznością przyjmując kolejną filiżankę kawy, którą uraczyła go pani Tekla. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem, bardzo ciekawy układ.
– To labirynt z Chartres, zwany drogą jerozolimską, nawet zostały zachowane kolory oryginalnej mozaiki: biały i niebieski – wyjaśniła. – Ale nie rozumiem, w jakim celu znalazł się w naszym domu. Obawiam się, że to – jakby powiedział poeta Rimbaud – „historia jednego z szaleństw”[12] mego ojca.
– Niech pan bada sekrety tego pałacu – włączył się nieoczekiwanie ojciec Witalis. – To może być strzał w dziesiątkę. Gdyby w Idzie rozwinęła się jakaś turystyka, pani Kowalowa mogłaby poprowadzić restaurację. – Duchowny najwyraźniej nie potrafił oderwać myśli od kulinarnych talentów gospodyni prawnika. – Jak ona gotuje… A jakie ciasta piecze. Kruche, słodkie, po prostu pycha.
– A, tutaj cię mam. – Pani Tekla się roześmiała. – Tobie tylko słodycze w głowie, jak małemu dziecku. Powinieneś pić więcej naparów lipowych i z macierzanki. Przydałaby się też kava…
– Oj, kawa by się przydała – podchwycił ksiądz. – Zwłaszcza z cukrem i śmietanką.
Dawna dziedziczka machnęła ręką.
– Chodziło mi o tę roślinę południowoamerykańską, ale niech tam. Znaj moje litościwe serce. – Nalała mu jeszcze jedną filiżankę, ponownie żałując cukru.
Witoldowi nie chciało się wychodzić z tej sympatycznej siedziby czarownicy. Batiuszka jednak, wypiwszy kolejną kawę, zaczął się zbierać. Nie wypadało więc przedłużać wizyty.
– Niech pan zaczeka. – Pani Tekla zatrzymała prawnika, wręczając mu jakiś pakunek. – To pańskie zioła. Proszę nie zapominać o starej kobiecie i odwiedzić mnie kiedyś. Porozmawiamy sobie po francusku, bo ten niegodziwiec, Albert Lipski, nigdy nie ma dla mnie czasu.
– Bardzo chętnie. – Witold się uśmiechnął. – Właśnie zastanawiałem się, jak tu się do pani wprosić.
Ksiądz Witalis machnął ręką.
– Jeszcze i nas musi pan odwiedzić. Najlepiej w niedzielę po kościele, wszyscy się do nas wtedy schodzą na obiad. Nie ma pan pojęcia, jak jest wesoło.
Witold nie miał najmniejszej wątpliwości, że właśnie tak jest.
8.
Nad szkołą, po drugiej stronie biblioteki, Witold odnalazł drzwi ozdobione wizytówką „Albert Lipski, Wojciech Tracz – nauczyciele”. Zapukał. Otworzył mu Albert.
– Witam ministra. Telewizor już grzeje swe lampy, a Wojtek nalewa piwo – powiedział wesoło, gestem zapraszając do środka.
– Wielkie dzięki. – Witold z ciekawością rozejrzał się po mieszkanku.
Była to prawdziwa klitka na strychu. Składała się z malutkiego saloniku, kuchni i dwóch niewielkich pokoików, urządzonych w stylu rustykalnym. Witold z uznaniem pomyślał o dobrym smaku gospodarzy, który sprawiał, że mikroskopijne pomieszczenia wyglądały jak z najlepszego magazynu wnętrzarskiego. Białe ściany udekorowane gustownie ludowymi rzeźbami i innymi wyrobami rzemiosła, proste, ale pełne uroku stare wiejskie meble, z fantazją przerobione w najnowszym designerskim stylu. Tak. Tę siedzibę z powodzeniem mogliby pokazywać w „D jak Dom” lub innej gazecie. Niebagatelne znaczenie miał też widok rozpościerający się z ogromnego okna w salonie na przepiękne łąki w dolinie, teraz pokryte pierwszymi wiosennymi kwiatami.
– Fajnie, prawda? – stwierdził