Agnieszka Krawczyk

Magiczne miejsce


Скачать книгу

ubogie i bynajmniej nie ograniczało się do chipsów i piwa z puszki.

      Wojtek właśnie zaczął wnosić różne rodzaje tapenady i grzanki, bo – jak wyjaśnił – był entuzjastą kuchni śródziemnomorskiej i widzem wszelakich programów kulinarnych, z których czerpał inspiracje.

      Witold umościł się wygodnie na kanapie. Czuł się tutaj lepiej niż w domu. Na poduszce obok siedział czarny kot i przyglądał mu się uważnie. Mossakowski dałby głowę, że zobaczył jakby cień uśmiechu na jego pyszczku. Kot przymknął zielone oczy, ale wciąż obserwował go czujnie.

      – Dziwne stworzenie – powiedział do Alberta, który właśnie sadowił się w fotelu.

      – Dlaczego? – zdziwił się ten, nalewając sobie duży kieliszek wina i częstując jednocześnie Witolda.

      – Uśmiecha się jak ten kot z Cheshire – wyjaśnił prawnik, zdając sobie sprawę z tego, jak głupio to brzmi.

      – No, tak – stwierdził Wojtek. – Czasami się uśmiecha. Ale to nie jest kot Lewisa Carrolla, to raczej kot królowej Berúthiel[13], znanej z powieści Tolkiena. Sprytny mały szpieg, taka wręcz „kula szpiegula”, wszystko widzi, o wszystkim wie – zauważył z rozczuleniem, głaszcząc kotkę. – Jaki wynik? – Odwrócił się do Alberta.

      – Zero do zera – powiedział Lipski z politowaniem. – Jest druga minuta meczu.

      – No i co z tego? W takim meczu wszystko się może zdarzyć. To jest epokowe wydarzenie – wyjaśnił pogodnie matematyk, rozdając talerze z sałatą.

      – Tak, biorąc pod uwagę zachowanie kibiców na trybunach, jest to wydarzenie co najmniej z epoki mezozoicznej, może nawet późnego triasu – prychnął polonista.

      – Myślałby kto, że nie lubisz, jak się biją na stadionie – zakpił Wojtek, wygodnie rozsiadając się na kanapie.

      Witold nie potrafił skupić się na meczu – po pierwsze, nie miał ochoty na oglądanie piłki, a po drugie, chciał porozmawiać. Jak wiadomo, wszystko ma swój kres, więc i spotkanie na szczycie dobiegło końca, a nieco zgnębiony wynikiem Wojtek poszedł do kuchni po kolejną porcję zakąsek.

      – Tak się zastanawialiśmy – wypalił nieoczekiwanie Albert. – Co pana tu przyniosło? Znudziły się panu afery na najwyższych szczeblach władzy? A może sam się pan wdał w jakąś brudną machinację i musiał uciekać? No, co? – dodał, widząc, jak Wojtek daje mu znaki z kuchni. – Sam byłeś ciekawy, nie?

      – Niech mu pan wybaczy. – Wojtek pospieszył z wyjaśnieniami. – Ta wieś go po prostu dobija. Ani skandalu, ani ciekawej plotki. Jest spragniony sensacji.

      – Wcale nie – zaprotestował Lipski. – I nie zalewaj, że ciebie nie interesuje, skąd w tej dziurze wziął się prawdziwy minister.

      Witold ponownie westchnął ciężko.

      – Panowie… Czy moglibyśmy zrezygnować z „ministra” i mówić sobie po imieniu? Bardzo bym prosił.

      – Zgoda. Minister mi się już znudził, zwłaszcza że on się wcale o to nie obraża – powiedział Albert do Wojtka, który milcząco skinął głową.

      Nalali sobie jeszcze wina i wznieśli toast.

      – Teraz prosimy o zdradzenie kulis sensacyjnej afery, która sprowadziła cię do naszej wioski – domagał się niezrażony Albert. – Wybacz, stary, ale nie chce mi się wierzyć, że ktoś z taką posadą i pozycją mógłby chcieć zaszyć się na końcu świata.

      – Dlaczego nie? – zaprotestował Wojtek. – To akurat jak najbardziej uzasadnione psychologicznie. Ludzie w średnim wieku… – tu wzniósł kieliszek w kierunku gościa – …przestają odczuwać potrzebę rywalizacji, a zaczyna im bardziej zależeć na wartościach duchowych.

      – Kiedyś przeczytałem – wtrącił się Witold – że z wiekiem spada zapotrzebowanie na zysk, a rośnie na święty spokój.

      Roześmiali się, a matematyk uniósł wymownie w górę palec i pokręcił przecząco głową.

      – Nie przeczytałeś tego, to kwestia z jednego starego filmu[14].

      – W każdym razie podoba mi się tu – przyznał Mossakowski. – Nigdy nie widziałem tak pięknej okolicy. I nie spotkałem równie ciekawych ludzi. – Ukłonił się w kierunku swoich rozmówców.

      – No ba – rozentuzjazmował się Albert. – I jeszcze wszystkich dobrze nie poznałeś. Nasz batiuszka, na przykład, pisze książkę o Prasłowianach. To jest po prostu numer nie z tej ziemi. Ma absolutnego fioła na tym punkcie. Do tego stopnia, że co roku świętujemy równonoc i nawet w zimie mamy jakieś pogańskie zabawy, podczas których ciąga nas z pochodniami po mrozie. To się, rozumiesz, nazywa „przesilenie zimowe”, Sol Invictus[15], czy jakoś tak, i obchodzimy to zawsze przed Wigilią. Nie masz pojęcia, jakie to śmieszne.

      – Przesilenie jest zawsze dwudziestego pierwszego lub dwudziestego drugiego grudnia – wyjaśnił matematyk. – A książkę pisze dobre dziesięć lat. To już jest co najmniej dwudziesta wersja, nigdy nie będzie zadowolony z efektu.

      – Swoją drogą, nie trzeba szukać tak daleko, czyli u ojca Witalisa. Wojtek też ma ciekawe hobby – zareklamował przyjaciela Albert.

      Witold się zainteresował. Bardzo intrygowało go, czym nauczyciele umilają sobie długie, jesienne wieczory, gdy nie ma meczu w telewizji, a deszcze uniemożliwiają spacery. Lipski chętnie to objaśnił. Otóż Wojtek – jak każdy umysł ścisły – pasjonował się zagadkami logicznymi. W jego przypadku były to pasjanse, do których podchodził w sposób naukowy. Witold nie rozumiał, jak banalną rozrywkę, wymyśloną dla zabicia czasu, można traktować poważnie, i natychmiast zapytał o to.

      Matematyk rozpromienił się i ochoczo dosiadł swego konika.

      – Weźmy historię pasjansów – wyjaśnił. – Był sobie legendarny gracz i hazardzista, kawaler de Méré, który żył w siedemnastym wieku. Ponieważ głównie grał w kości, doszedł do wniosku, że w losowaniu kostek nie wszystko zależy od przypadku, rzutami musi rządzić jakaś reguła. Podzielił się tym odkryciem ze słynnym Blaisem Pascalem, który wraz z Fermatem opracował założenia rachunku prawdopodobieństwa. Jest nawet taki pasjans nazywany „Trójkątem Pascala”, właśnie od nazwiska tego słynnego matematyka.

      – Hazard ojcem matematyki – wtrącił się zgorszony Albert, który już wcześniej dał się poznać jako przeciwnik wszelkiego ryzyka. Dowodził przy tym z przekonaniem, że pasjanse są głupie i nudne, a jedynym praktycznym zastosowaniem kart, jakie widzi, jest wróżbiarstwo.

      Witold popatrzył na niego z niedowierzaniem. Polonista, człowiek najwyraźniej gwałtowny i porywczy, w żaden sposób nie wyglądał na wielbiciela magii i czarnoksięstwa. Trudno było sobie wyobrazić, że naprawdę wierzył we wróżby. Jak się jednak okazało, stosunek Alberta do przepowiedni karcianych był cyniczny i czysto merkantylny. Uważał on po prostu, że jest to świetny interes.

      – Czego byś nie powiedział – wyjaśniał zdumionemu Witoldowi. – Ciemny lud to kupi. Klient wróżki jest spragniony pociechy duchowej, daje stówkę i otrzymuje to, czego pragnie.

      – Pociechę duchową może otrzymać w kościele – wtrącił się Wojtek. – I to za niższą cenę.

      – Moim zdaniem tania pociecha duchowa, a zwłaszcza taka za „co łaska”, dla wielu jest nic niewarta – argumentował polonista. – Taki wróż, moi drodzy, to teraz jest prawdziwą instytucją. Znalazłem kiedyś w klubokawiarni, którą Mila chce przerobić na ośrodek zdrowia, stare numery takiego czasopisma dla radiestetów: „Wahadełko Polskie” i tam wyczytałem, że ten zawód został oficjalnie uznany przez państwo. Czarodziej może teraz fakturę VAT wystawić, co jest bardzo krzepiące,