– Tak? To wybierz się razem ze mną, a sam zobaczysz. Czterdziestokilkuletni facet mówi do mnie „córko” i przekazuje nauki w stylu: „Po co wam dentysta we wsi? Mój ojciec zęby zjadł na robocie, to i dentysta nie był potrzebny” – wyjaśniła.
– A wiesz, że chętnie pojadę? Poznać Kręcichwosta to prawdziwa przygoda intelektualna. Możemy wybrać się moim samochodem – zaproponował, co ucieszyło Milę.
– Dzięki, to miło z twojej strony. Pewnie chodzi ci o to, aby wypróbować swoją terenówkę na wyboistych polnych drogach, ale niech ci będzie. Jeśli możesz, przyjedź po mnie o ósmej rano.
– W porządku. A więc do zobaczenia – pożegnał ją przy drzwiach.
Kot odprowadził go na zewnątrz, a nawet do furtki.
Może powinienem sobie sprawić takiego – pomyślał. – Mógłby się nazywać na przykład Günter Verheugen.
I roześmiał się, bo Mila powiedziała, że niemiecki minister przypomina jej sztokfisza.
10.
Siedziba gminy mieściła się w pięknie wyremontowanym budynku, niespecjalnie licującym z ubogo wyglądającym otoczeniem. Wójt Kręcichwost rezydował w obszernym gabinecie i zatrudniał sekretarkę, dziewczyninę chudą i przestraszoną, której ciągle otwarte usta zdradzały zadziwienie życiem lub powiększony trzeci migdał.
Gminna władza przyjęła ich szybko. Mila zaprezentowała krótko Witolda, kładąc nacisk na jego funkcję rządową. Wójt, początkowo znudzony, a nawet zniecierpliwiony widokiem dziewczyny, rozpromienił się i zaczął tryskać entuzjazmem.
– A, to pan kupił tę posiadłość ziemską i pałac. Bardzo mi miło powitać. – Wezwał za pomocą wewnętrznego telefonu przerażoną sekretarkę, by zlecić jej przygotowanie kawy dla trzech osób. – Mamy znakomity ekspres. Ciśnieniowy, proszę pana.
Gdy usiedli, Witold miał wreszcie okazję przyjrzeć się władzy. Kręcichwost był tęgawy i opalony mimo wczesnej pory roku, a jego ciało spowijał granatowy garnitur z czasów, gdy właściciel był jakieś dwadzieścia kilo szczuplejszy. Mimo tej dysharmonii odzieżowej lokalna władza wyglądała na zadowoloną i pewną siebie. Wójt zwracał się przede wszystkim do Witolda – opowiadał o gminnych sukcesach i planach, starając się podkreślić swoją sprawczą rolę w doskonałym prosperowaniu spółdzielni „Ida”. Cały czas powtarzał, że trzeba „nauczyć się zdrowego myślenia” i aluzyjnie dawał do zrozumienia, że kobiety nie bardzo nadają się do kierowania czymkolwiek, „chyba że wózkiem dziecięcym”. Witold zrozumiał, co Mila miała na myśli, nazywając Kręcichwosta Strasznym Dziaduniem.
– Do rzeczy, panie wójcie – wkroczyła nagle Mila. – Czy gmina zgadza się na ośrodek zdrowia, czy nie?
Wójt Kręcichwost nabrał powietrza.
– No cóż, rada nie widzi nic zdrożnego w tej inicjatywie. – Ton głosu sugerował, że on osobiście jest zgoła odmiennego zdania. – Skoro sami zapłacicie pensje…
– A budynek? Możemy zaadaptować część dawnej klubokawiarni? – naciskała nieustępliwie, a Witold był pełen podziwu dla jej umiejętności negocjacyjnych. Najwyraźniej byle Kręcichwost nie był w stanie zbić jej z pantałyku.
Wójt ponownie ciężko westchnął.
– Rada pozytywnie to zaopiniowała. Tu masz, córciu, dokument. Ale remont wykonacie na własny koszt.
Mila przejrzała papiery.
– A więc gmina wydaje zgodę na adaptację i zatrudnienie przynajmniej jednego lekarza internisty, a w późniejszym terminie i stomatologa?
– Tak. Postarajcie się znaleźć kogoś sensownego, choć ja nie mam pojęcia, kto wam do tej dziury przyjedzie, chyba jakiś desperat, co ma źle w głowie.
Mila westchnęła, ale nic już nie powiedziała, tylko zaczęła układać dokumenty. Widać było, że jest zła, bo górna warga jej drżała. Miała wyraźnie ochotę powiedzieć wójtowi do słuchu.
– Na pewno się ktoś znajdzie, niech o to pana głowa nie boli. Wybór lekarza zaakceptuje cała rada wsi i ksiądz – rzuciła wreszcie.
– A, taki mi duchowny – stwierdził Kręcichwost. – Batiuszka. Ksiądz z żoną. Świetny pomysł. Co to za kapłan, co nim baba rządzi? – Skrzywił się z wyraźnym obrzydzeniem, które uświadomiło Witoldowi, że wójt musiał przejść jakieś ciężkie chwile z kobietami: być może był obiektem przemocy domowej – tu przed oczami prawnika pojawiła się wizja, w której zażywna pani Kręcichwostowa goni swego męża, wymachując widłami – lub przeżył zawód miłosny. Możliwe też, że wójt był starym kawalerem, co tłumaczyłoby w pewnym sensie jego daleko idącą rezerwę wobec kobiet.
– A pan nie ma żony, panie… Kręcichwoście? – zapytał więc z ciekawością Witold, starając się zachować powagę, gdy wypowiadał to nazwisko.
Tym razem to na niego wójt spojrzał z niechęcią.
– Oczywiście, że mam babę i mówię panu, że jest ona z piekła rodem.
– Wyrazy współczucia – powiedział Witold, choć wcale mu nie współczuł.
A więc jednak diablica z widłami – pomyślał z rozbawieniem. Fakt, że i okropnego wójta ktoś potrafił trzymać w ryzach, był naprawdę krzepiący. – Swoją drogą, chciałbym zobaczyć tę Ksantypę – Mossakowski zatopił się w marzeniach. Pani wójtowa, której obraz pojawił się w jego wyobraźni, przypominała jedną z legendarnych niemieckich lekkoatletek z poprzedniej epoki, których czarujące męskie barytony ożywiały każdą konferencję prasową, a wyhodowane na sterydach anabolicznych mięśnie budziły zrozumiały podziw publiczności.
– To my już pójdziemy – wtrąciła się tymczasem Mila, bo atmosfera była naładowana grzmotem. – Bardzo dziękujemy.
Wójt wstał od stołu i pożegnał się z nimi elegancko.
– Raz był w Brzózkach pewien poseł, a teraz zawitał tu minister. – Cieszył się. – Miasteczko robi się europejskie. Zresztą trudno, żeby było inaczej. Z dofinansowania zrobiono już kanalizację i drogę, a nawet wyremontowano budynek gminy. W jego drugiej części wkrótce ruszy ośrodek zdrowia z prawdziwego zdarzenia. Nowoczesny i ze świetnym sprzętem.
– No i co? Miałam rację z tym Strasznym Dziaduniem. Oni sobie ośrodek zdrowia fundują, a nam żałują dwóch lekarzy na etat – powiedziała ze złością Mila, gdy tylko wyszli na ulicę.
– Ukryć się nie da – stwierdził Witold, którego ta wizyta szczerze ubawiła.
– Za to ty mu się spodobałeś – uznała, robiąc śmieszną minę.
– Szczerze wątpię, raczej nie nauczę się „zdrowo myśleć”, to znaczy w jego stylu. – Wzruszył ramionami.
Roześmiali się.
– Ja muszę jeszcze wpaść do geodety – uprzedziła Mila. – To nudne, więc pozwiedzaj sobie Brzózki Wielkie przez pół godziny.
Miasteczko było mało interesujące. Kwintesencja sennej, prowincjonalnej mieściny. Wszystko tutaj wyglądało nieciekawie – niezbyt prosty chodnik, obłażące z tynku domy, nawet drzewa wydawały się jakieś smutne. Mimo to w oknach nie brakowało podglądaczy, którzy czatowali na jakąś sensację. Brzózki miały zalewie kilka ulic i mały ryneczek w centrum. Obok barokowej siedziby gminy, remizy, szkoły, piekarni i dwóch lub trzech sklepów mieściła się tu również księgarnia. Witold właśnie tam skierował