Agnieszka Krawczyk

Magiczne miejsce


Скачать книгу

boję się zapytać.

      – Nie wiem, szczerze mówiąc – odpowiedział ze wstydem, bo słabo znał klasykę literacką, poza marynistyczną.

      – No, widzi pan. Ja czytuję wyłącznie książki o perfumach, także beletrystykę.

      – A jest taka? – zdziwił się, bo zupełnie nie przypominał sobie podobnych pozycji.

      – Mila mi mówiła, że pan jest człowiekiem małej wiary. Choćby Pachnidło Süskinda. Ale moją ulubioną książką jest Historia wielkości i upadku Cezara Birotteau Balzaka.

      – Bohater był wytwórcą perfum? – zaryzykował Witold.

      Pani Tekla się rozpromieniła.

      – Właśnie. To najlepsza powieść Balzaka, którą napisał zaledwie w siedemnaście dni! Legenda głosi, że zamówił u Guerlaina specjalnie skomponowane perfumy, by się dopingować ich zapachem podczas pisania.

      – Fascynujące. Ma pani tę książkę? Chętnie bym przeczytał – powiedział, ponieważ doskonale rozumiał pasję starszej pani. On też czytał głównie o morzu i piratach. Raz tylko się mocno rozczarował. Kupił książkę Szerokie Morze Sargassowe, która okazała się czymś w rodzaju prequela Dziwnych losów Jane Eyre Charlotte Brontë, czyli starała się naśladować wiktoriański romans. Była to dotkliwa porażka i sroga nauczka.

      – Mam pierwsze wydanie z tysiąc osiemset trzydziestego siódmego roku, chętnie nim pana uraczę. – Pani Tekla zaczęła grzebać na swoich półkach i po dłuższej chwili wydobyła mocno zaczytaną książkę. – Proszę bardzo. Kupiłam ją trzydzieści lat temu w Paryżu. Leżała wśród nic niewartych szpargałów. Wyobraża sobie pan? Takie dzieło! Przyznam się, że kiedy jeszcze jako młoda dziewczyna marzyłam o założeniu własnej perfumerii, chciałam ją nazwać tak, jak zakład Birotteau: „Królowa róż”. Strasznie mi się podobały te nazwy, które nadawał swoim wyrobom: „Woda karminowa”, albo „Podwójny krem sułtanek”. Niezwykle malownicze, prawda?

      Witold skinął głową, przyglądając się kobiecie z ogromną sympatią. Zadziwiająca była jej energia i witalność – bez ustanku kręciła się po pokoju, przestawiając rozmaite akcesoria na półkach. W swojej długiej sukni w podłużne kolorowe pasy wyglądała jak bąk – metalowa zabawka dla dzieci, którą zapamiętał z czasów bardzo wczesnej młodości.

      – Gdzie pani uczyła się perfumiarstwa? – zainteresował się nagle, bo uświadomił sobie, że w kraju nie było nigdy żadnej znaczącej wytwórni.

      – A gdzie mogłam to robić? Oczywiście w Grasse w zakładzie Fragonarda. Choć moim mistrzem był oczywiście Jacques Guerlain. Człowiek, który mówił, że „udane perfumy to replika snu”.

      – Pięknie powiedziane – stwierdził z uznaniem.

      – Prawda? Naturalne składniki i genialny nos to sekret Guerlaina. Żadne tam aldehydy i inne sztucznidła. – Usiadła przy stole i, zapaliwszy papierosa, zaczęła rozprawiać o perfumach.

      Była wybitną znawczynią tematu, a potrafiła opowiadać w taki sposób, że słuchacz nie czuł się znużony. Pani Tyczyńska, zwolenniczka naturalnych surowców i tradycyjnych metod produkcji, opowiadała o sposobach pozyskiwania kwiatów i czasochłonnym procesie destylacji. Wychwalała też pod niebiosa swoją pomocnicę, małą Alinkę, która na Witoldzie robiła wrażenie dziewczynki bujającej w obłokach i dosyć roztrzepanej. Jak się okazało, było to wrażenie niesłuszne. Alina była sumienną i uważną uczennicą, prowadziła dziennik upraw, zbierała kwiaty.

      Witold chwilę pomyślał o okropnym zapachu piżma, o którym mówiła mu Mila. Perfumiarstwo było na pewno pasjonującym zajęciem, ale on wolał pozostać przy niekończącym się remoncie i historiach o piratach. Były one – oczywiście w jego mniemaniu – bardziej konkretne.

      Zeszli na ziemię, gdy Mossakowski zagadnął panią Teklę na temat remontu jej domku. Była dziedziczka machnęła lekceważąco ręką.

      – Mało ma pan zmartwień przy tym pałacu? Chce się panu jeszcze pieniądze wydawać na tę ruderę?

      – Cieknie z dachu – powiedział, wskazując wymownym gestem na malownicze smugi na suficie. Tyczyńska wzruszyła ramionami.

      – No i co z tego? Można podstawić miednicę. Zresztą, ten zaciek jest bardzo ładny, przypomina żyrafę i za nic bym z niego nie zrezygnowała.

      Witold westchnął ciężko, bo widział już, że czeka go trudna walka. Pani Tekla poklepała go po przyjacielsku po ręce.

      – Niech się pan nie złości, młody człowieku. Ja wiem, że to jest tak, jak w tej piosence: „czasami człowiek musi, inaczej się udusi”[18]. Skoro pan nie może inaczej, to niech pan naprawia ten dach. Proszę go załatać czy papą pokryć, co pan tam woli, ale błagam, żadnych kapitalnych remontów z wyprowadzką do pakamery na kółkach lub polowego namiotu.

      – No wie pani – oburzył się Witold, który tę przyjacielską insynuację potraktował poważnie, jako że ostatnimi czasy był przewrażliwiony na punkcie remontowania. – Jaka pakamera na kółkach? Nigdy by mi coś takiego do głowy nie przyszło.

      – Widzę, że prace renowacyjne osłabiły w panu poczucie humoru. – Starsza pani się zaśmiała, a Witold odetchnął z ulgą. – W ogóle to zastanawiam się, czy nie wyhodowałam sobie w pana osobie gada na sercu.

      – Jakiego gada, na miłość boską?

      – Żmiję – powiedziała pani Tekla przystępnie. – Dałam panu ten ogórecznik, bo taki był pan mizerniutki, jak półtora nieszczęścia, a pan się wzmocnił fizycznie oraz duchowo i teraz mi tu pan rewolucje chce robić, jak jakiś Trocki.

      Witold w geście całkowitej kapitulacji uniósł w górę ręce.

      – Dziękuję, że nie porównała mnie pani do Dzierżyńskiego.

      Starsza pani się uśmiechnęła.

      – Tak naprawdę nie boję się wykwaterowania do wozu cyrkowego, ale konieczności noclegu na plebanii, bo Witalis na pewno chętnie by mnie przygarnął. Musiałabym jednak znosić jego opowieści o Prasłowianach, a ja mam słabe nerwy.

      Witold przyznał, że o fascynacji batiuszki wie już od Wojtka i Alberta.

      – Zresztą – dowodził ku niekłamanemu oburzeniu pani Tekli, która najwyraźniej do zjawisk nadprzyrodzonych odnosiła się z dużą rezerwą – Prasłowianie wpisują się dobrze w nurt duchów i zjaw, obserwowanych w Idzie choćby przez Mirka.

      – Akurat on dostrzegł jakieś widziadła – prychnęła starsza dama. – Jedynego ducha, który się tutaj naprawdę pojawia, spotkałam ja, i to wiele razy.

      Mossakowski był zdumiony, bo wydawało mu się, że była dziedziczka ma o widmach zdanie wyrobione i jest ono co najmniej negatywne.

      – O takich zwykłych, oczywiście – powiedziała, rozsiadając się wygodnie w fotelu koło kominka. – Ale ten jest absolutnie niesamowity. To duch Majora. Pojawia się zawsze w ważnych dla Idy okolicznościach.

      – Duch Majora? – zdziwił się. – Mirek mówi tylko o jakiejś zjawie, Białej Damie czy czymś podobnym.

      Pani Tekla machnęła ręką.

      – Proszę posłuchać. Zaraz po wojnie osiedlił się tu pewien człowiek. Nikt nie wiedział, skąd się wziął, mówili, że był majorem, ale w jakim wojsku, nie mam pojęcia. Może w partyzantce, a może w ludowym, kto to wie? Chodził zawsze w wojskowej kurtce, ale bez żadnych dystynkcji, mieszkał sam w budynku klubokawiarni, sprzedawał prasę, parzył kawę. Mało mówił, często włóczył się ze strzelbą po lasach, ale nie polował. Wszystko potrafił naprawić, znał się na leczeniu, doskonale wyrywał zęby.