w efekcie tych wszystkich wydarzeń jego terenowe auto prawie zakopało się w błocie. Wiosna zupełnie nie nadawała się na tego typu wędrówki ludów, ale w innym okresie roku po prostu nie mógł pozwolić sobie na urlop.
Westchnął ciężko i po raz kolejny sprawdził wskazania nawigacji, która nie przydawała się tak naprawdę do niczego. Zresztą, jak pocieszył się, „prawdziwie zacne miejscowości nigdy nie są na nich umieszczane”[3]. Z powodu niskiej gęstości zaludnienia nie miał nawet kogo zapytać o drogę. Trudno się zatem dziwić, że zapadał już zmrok, gdy Witold dotarł do Idy, miejscowości na końcu świata, gdzie nabył posiadłość rodziny Tyczyńskich.
– Sołtys Idy nazywa się Bielak – pouczył go przed wyjazdem Marek. – Ma dla ciebie klucze, moi ludzie pracują nad remontem dworu, będziesz mógł dopilnować ostatniego etapu prac.
Ida była wioską z dziecięcej bajeczki, rozrzuconą w malowniczy sposób na niewielu pagórkach. Kilka drewnianych chałup majaczyło w półmroku, niezbyt wyraźnie widać było płoty, małe ogródki i zarysy sylwetek wiosennych kwiatów. Witold z niemałym wysiłkiem odszukał dom z tabliczką „Sołtys”, który – jak się okazało – wyróżniał się zdecydowanie z otoczenia. I to nie dzięki ciekawemu designowi, uwzględniającemu na przykład potłuczone talerze na elewacji, bądź odważnej koncepcji projektanta – „gargamela” z kolumną dorycką i architrawem. Rzucał się w oczy ze względu na swoją nietypowość. Przedstawiał obraz dość szalonych eksperymentów architektonicznych – właściwie składał się z samych dobudówek, choć wydaje się to zupełnie niemożliwe. Witold nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie, która część domu powstała jako pierwsza – finezyjna kompozycja z pustaków wydawała się stanowić jakąś pierwotną formę, lecz z kolei czworokątna niby stodoła z drewna była na pewno starsza. Nad gankiem domek miał dodatkowo coś w rodzaju koślawej wieżyczki, która nie wiedzieć czemu służyła.
Zapukał do drzwi bez większej nadziei, bo we wszystkich oknach panowała ciemność. Sołtys i jego rodzina najwyraźniej preferowali spędzanie kwietniowych wieczorów poza domem. Witold westchnął, zapalił papierosa i usiadł na ganku. Cisza, przerywana od czasu do czasu szczekaniem psa, lekko go przerażała. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Nad głową rozpościerało się ciemne, rozgwieżdżone niebo, a powietrze przesycone było ciepłym aromatem kwiatów. Ogarnął go spokój.
2.
Od strony drogi dały się słyszeć kroki. Wstał i zobaczył młodą kobietę o długich, kręconych włosach. Miała około trzydziestu lat, a jej wygląd zupełnie nie pasował do obrazu wieśniaczki z zapomnianej przez Boga osady. Myśląc o mieszkańcach Idy, Witold wyobrażał ich sobie jako typy rodem ze skansenu wsi polskiej, w strojach z epoki wczesnego Gierka, a gumofilce i kraciaste chusteczki nachalnie dominowały w tym obrazie. Nadchodząca dziewczyna była ubrana w długi płaszcz i spodnie w stylu hippie. Oczywiście o chusteczce i walonkach nie było mowy.
– Dzień dobry. Szukam sołtysa Bielaka – powiedział, gdy tylko zbliżyła się do niego. Wyciągnęła zza pazuchy małego kota i postawiła go na ganku.
– Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór – odparła i wskazując na kota, dodała: – Właśnie dostałam go od naszych nauczycieli. Oni hodują koty, może i pan weźmie jednego?
– Chyba nie, nie przepadam za tymi zwierzakami – wyjaśnił Witold, niezupełnie zgodnie z prawdą. Miał raczej ambiwalentny stosunek do zwierząt: psów, kotów i rybek akwariowych. Nie żeby ich jakoś specjalnie nie lubił, ale kochać też nie miał za co. Dziewczyna tymczasem kontynuowała wywód o kotach, mocując się z zamkiem w drzwiach:
– Niesłusznie. Koty są bardzo mądre i zazwyczaj same wybierają sobie właścicieli.
– I ten panią wybrał? – zainteresował się Witold, obserwując małe stworzenie, które z powagą zainicjowało wieczorną toaletę.
– A żeby pan wiedział – roześmiała się, zapraszając go ruchem ręki do środka. – Wszedł mi po nodze na kolana, gdy graliśmy w karty. Musiałam go zabrać.
– Jestem Witold Mossakowski… – przedstawił się, choć wąski i ciemny przedpokój przybudówki należącej do starej stodoły niezbyt sprzyjał eleganckim prezentacjom.
– Domyśliłam się. Pan Wilczyński mówił, że posiadłość Tyczyńskich kupuje minister, ale myślałam, że każdy minister jest stary i łysy.
– Jestem zaledwie podsekretarzem stanu, czyli wiceministrem, i to jednym z kilku, więc pani uwaga jest jak najbardziej słuszna. Droga awansu jest tak długa, że być może naprawdę zdążyłbym się zestarzeć i wyłysieć, zanim bym osiągnął wyższe stanowisko. Czy pani ojciec jest w domu? – ciągnął niezrażony.
– A czego pan chce od mojego ojca? – zdziwiła się młoda kobieta, zapalając światło w pokoju, do którego weszli. Był ogromny i prawie całkowicie zapełniony książkami i innymi szpargałami. W kącie znajdowały się kręcone schody, prowadzące, jak domyślił się Witold, na ową koślawą wieżyczkę.
– Miałem się zgłosić do pana sołtysa po klucze i dokumenty – objaśnił cierpliwie Witold.
– Zaraz je panu dam. – Dziewczyna odwróciła się do niego z uśmiechem i wyciągnęła rękę. – Mila Bielak, ja jestem sołtysem Idy.
– Przepraszam, głupio wyszło – powiedział, lekko zaskoczony. – Marek nic mi nie mówił.
– To się właściwie ciągle zdarza. – Sołtys Mila machnęła ręką. – Napije się pan kawy?
– Chętniej herbaty, jeżeli można.
Przenieśli się do kuchni, która, jak ocenił Witold, znajdowała się z kolei w budynku z pustaka. Jej centralnym urządzeniem był duży piec, obudowany pięknymi kaflami w kolorze kobaltowego błękitu. Mila fachowo roznieciła ogień i postawiła na nim czajnik.
– Pański dom jest już prawie gotowy. Ma pan szczęście, że zarząd PGR-u dbał o pałac i nie wymagał on kapitalnego remontu. Myślę, że może pan tam spokojnie przenocować. Jeżeli nie będzie panu odpowiadał nocleg w pustych komnatach, to proszę wrócić do wsi. Ksiądz pana przyjmie, już się zadeklarował.
– Bardzo dziękuję, ale chyba to nie będzie konieczne – szybko zaprotestował Witold, nieco przestraszony ewentualnością noclegu na plebanii. Nie wiadomo, jakie tam panują zwyczaje. Może trzeba odleżeć krzyżem przed snem dwie godziny albo śpiewać w chórze na nieszporach?
– Na długo pan przyjechał? – Woda zabulgotała i pani sołtys zdjęła czajnik z ognia, nalewając wrzątku do fajansowego dzbanka, a po całym pomieszczeniu rozszedł się zapach ziół.
– Nie wiem, na pewno na kilka tygodni, muszę wykorzystać zaległy urlop.
– Niezbyt dobra pora na wakacje – oceniła, stawiając dzbanek na dużym sosnowym stole, odgarnąwszy najpierw kilka książek i jakieś papiery. – Na pewno będzie pan potrzebował kogoś do pomocy w domu. Już rozmawiałam z panią Kowalową, która gotowała dla robotników remontujących dwór. To świetna gospodyni, będzie pan zadowolony.
Witold był poruszony tempem załatwianych tu spraw. Zawsze mu się wydawało, że na wsiach każda rzecz musi najpierw odleżeć i nabrać mocy urzędowej. Podzielił się tym spostrzeżeniem z dziewczyną. Mila uśmiechnęła się, podając mu filiżankę.
– Niech się pan nie dziwi. Jest pan najznamienitszym mieszkańcem Idy, wszyscy się panem interesują i plotkują od kilku miesięcy.
Witold, dosyć mocno przerażony, poprawił sobie na nosie druciane okularki i spróbował skierować rozmowę