zatruł albo palucha nie wsadził w gniazdko.
– Nie ma problemu – uspokoił ją Witold, patrząc, jak chłopak bawi się resztkami ciasta, lepiąc z niego rozmaite kształty. Młody człowiek przypominał mu dobrze wyrośniętego bohatera powieści Güntera Grassa – Oskara Matzeratha, który dźwiękiem swego głosu wybijał szyby.
– A wie pan, że tu straszy? – spytał Mirek, zauważywszy zainteresowanie Witolda.
– Nie opowiadałbyś bzdur – skarciła go matka. – Proszę na to nie zwracać uwagi, on ma takie swoje obsesje: a to, że straszy, a to, że diabły pokazują się na łąkach w dolinie… – Zamachnęła się na syna ścierką. – Utrapienie z nim tylko, skąd to się u niego bierze?
Mirek wybuchnął śmiechem i, porzuciwszy ciasto, wybiegł z kuchni, być może w pogoni za zjawą lub innym diabelskim pomiotem. Witold chętnie dowiedziałby się więcej o nadprzyrodzonych zjawiskach w Idzie, ale gospodyni postawiła przed nim aromatyczną zupę, która smakowała równie dobrze, jak pachniała. Pani Kowalowa okazała się prawdziwą mistrzynią kucharskiego fachu, nie mógł zatem pozwolić, by tak wykwalifikowana siła wymknęła mu się z rąk.
– Mam nadzieję, że zostanie pani moją gospodynią? – spytał więc z obawą, że sąsiadka rozmyśli się i nie przyjmie propozycji.
– I ja na to liczę – zaśmiała się pani Gertruda.
– Obiad jest bardzo dobry – pochwalił szczerze Witold.
Gospodyni wzruszyła ramionami.
– Nie jadł pan jeszcze drugiego dania.
– Niektórzy uważają, że już po zupie można poznać kunszt szefa kuchni – próbował się wytłumaczyć. – Czy codziennie można się spodziewać takich frykasów? – zapytał po chwili, widząc schab ze śliwkami.
– To zależy wyłącznie od tego, jaki budżet przeznaczy pan na gospodarstwo domowe. Ja ze swojej strony preferuję kuchnię baskijską i francuską.
Witold popatrzył na nią znad schabu z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia, mając nawet wrażenie, że się przesłyszał.
– No, tak – potwierdziła gospodyni. – Ja, proszę pana, byłam szefową kuchni w ośrodku w Arłamowie.
– Ach tak! – zrozumiał Witold. – To wiele wyjaśnia.
Zadumał się nad historią „państwa arłamowskiego”, tajnego ośrodka rządowego z czasów PRL-u. W tamtych latach opowiadano o nim cuda na kiju – że w pokojach zainstalowano złote klamki, a w łazienkach bursztynowe armatury; że na specjalnym pasie lądowały wojskowe samoloty z wódką i kawiorem z bieługi; że odbywały się tam bale, polowania i orgie. Bywał w Arłamowie i Josip Broz Tito, i towarzysz Gierek. Strzelali do specjalnie zwabionej zwierzyny, a potem ucztowali bez końca. Ośrodek o kryptonimie W-2, luksus z ancien régime[5], wrzód na zdrowym ciele klasy pracującej. Obecnie znajdowała się tam stacja narciarska dostępna dla wszystkich, którzy mają wystarczająco grube portfele. Urząd Rady Ministrów zatrzymał sobie tylko kilka idiotycznych domków w stylu góralskim, pasujących do Bieszczad jak pięść do nosa.
Pani Gertruda też chyba myślała o czymś podobnym, bo odłożyła ścierkę, którą wycierała naczynia, i usiadła przy stole.
– Żeby pan wiedział, jak oni jedli! Pierwszy sekretarz Gierek to preferował kuchnię francuską.
– A myślałem, że raczej pyzy śląskie i ruskie – wtrącił Witold.
– Co za herezje pan opowiada? – zgorszyła się gospodyni. – Ruskie się zresztą wtedy nazywały „pierogi legnickie”. A kuchnia rosyjska wcale nie była popularna. Te kołduny i solanki nie są zbyt smaczne. Kuchnia polska i francuska. Może napije się pan herbaty? – uśmiechnęła się, zmieniając temat.
– Bardzo chętnie, choć piłem już jedną u pani sołtys.
– A, poznał już pan naszą Milę? – Pani Kowalowa rozpromieniła się, a Witold pokiwał głową.
– To prawdziwe szczęście, że ją mamy. Zanim tu przyjechała, to mój mąż był sołtysem. Ale teraz jest dużo lepiej – zapewniła gorąco, a Witold chciał zapytać, jak owo „lepiej” się objawia, ale nie zdążył, bo w drzwiach pojawił się przerażony Mirek.
– Mamusiu, proszę pana! Pojawiło się! – wrzasnął bez tchu, aż w oknach zatrzęsły się szyby.
Miałem rację z tym Matzerathem – pomyślał Witold.
– Co się znowu pojawiło? – zapytała jego matka z niezmąconym spokojem, zabierając się do układania naczyń.
– Zjawa. Straszna, bladozielona… Wychodziła z Upiornej Kapliczki.
– To jest tu także upiorna kapliczka? – zapytał rozbawiony Witold, którego już nic nie było w stanie zaskoczyć.
– Oczywiście – stwierdziła pani Gertruda. – Upiorna Kapliczka znajduje się tuż za bramą parku, pewnie nawet jej pan nie zauważył. Jest związana z jakimś wypadkiem czy samobójstwem w rodzinie Tyczyńskich. O to musiałby już pan zapytać panią Teklę. Mój syn uważa, że w księżycowe noce pojawia się przy niej duch.
– Bo się pojawia – zaprotestował Mirek, znowu usadowiony w kącie i pożerający podany przez matkę kawałek ciasta.
Gospodyni westchnęła.
– Wstydziłbyś się, synu, takie brednie opowiadać. Pan minister pomyśli, że ty jakiś głupol jesteś. Pewnie mgła się podniosła albo jakiś dym.
– Żaden dym – przekonywał solennie Mirek. – To była zjawa we własnej osobie.
– Oj, synu, synu. Zjawa to nie osoba, ile razy mam ci to tłumaczyć.
Witold powziął niejasne podejrzenie, że taka rozmowa pomiędzy matką a synem odbywa się już nie po raz pierwszy. Nie miał jednak siły zastanawiać się nad tym, był bardzo zmęczony i marzył o położeniu się do łóżka. Nie wiedział tylko, czy którykolwiek pokój nadaje się do zamieszkania. Zapytał o to gospodynię. Ona – jak to leżało w jej naturze – rozpromieniła się błyskawicznie.
– Oczywiście. Na górze ma pan całkowicie wykończoną sypialnię. Mirek pana tam zaprowadzi i pomoże z bagażami.
– Sam sobie z nimi poradzę, właściwie to mam tylko jedną torbę.
Jednak chłopak, przejęty swą ważną funkcją, dopadł już auta i zaczął grzebać w bagażniku. Najwyraźniej terenówka Witolda bardzo mu się spodobała.
– Czy zabierze mnie pan kiedyś ze sobą? – zapytał z nadzieją.
– Ale dokąd? – nie zrozumiał Witold, wyciągając z samochodu pudło z ulubionymi książkami i szpargałami, które zawsze zabierał ze sobą.
– Dokądkolwiek – uściślił Mirek. – Nawet do wsi albo do bramy parku, tylko kawałeczek bym się przejechał.
– Dobrze, ale teraz pokaż mi pokój.
Chłopak chwycił torbę i wbiegł do domu. Witold nawet nie próbował za nim nadążyć. Wszedł schodami na górę i idąc dalej drewnianym gankiem, okrążającym całe piętro, kierował się hałasem. Mirka znalazł w drugim pokoju po lewej stronie. Była to obszerna komnata z pięknym, wykuszowym oknem, leżąca w bezpośrednim sąsiedztwie wieży, ponad bezrękim posągiem. Z okna rozpościerał się widok na dolinę i położoną tuż obok wieś. W niektórych domkach paliło się światło. Również w domu pani sołtys, który rozpoznał po owej koślawej wieżyczce. Przez sekundę zastanowił się, czy Mila prowadzi w tym momencie obserwacje przez swoją lunetę.
Teleskop – poprawił się natychmiast w myślach.