jak mawiał ksiądz Robak, a to przecież uznany klasyk. Mila tymczasem kontynuowała, popijając herbatę.
– Sklep objazdowy jest raz w tygodniu, mogą panu przywieźć gazety z sześciu dni, poza tym asortyment dla niewybrednych. Chleba nie sprzedają, tutaj każdy sam piecze, musi pan złożyć specjalne zamówienie, proszę o tym pamiętać. Lekarza nie ma – jest tylko pani Tekla Tyczyńska, która leczy ziołami, ale bardzo skutecznie.
– Tyczyńska? – zdziwił się mocno Witold. – Właścicielka majątku?
– Była właścicielka. Pomijając fakt, że obecnie to pan jest właścicielem, Ida została rozparcelowana po wojnie i był tu, jak już wspomniałam, PGR. Pani Tekla mieszka w małym domku myśliwskim na skraju lasu. Obawiam się, że kupił ją pan razem z posiadłością, podobnie zresztą jak kościół.
– Słucham?! – Tym razem Witold nie dowierzał własnym uszom.
– No, tak. Kościół, a właściwie kaplica, znajduje się na pańskim terenie, jest częścią dworu. Korzystaliśmy z niej do tej pory, ale teraz decyzja należy do pana. – Mila wzruszyła ramionami, najwyraźniej dystansując się od całej sprawy.
– A ksiądz? Jest zadowolony z tej sytuacji? – zainteresował się Witold, który zaczął teraz widzieć propozycję noclegu na plebanii w zupełnie innym świetle. Mógł to być początek trudnych negocjacji albo i czegoś gorszego.
– W Idzie nie ma księdza katolickiego. Jest duchowny prawosławny, ojciec Witalis, ale odprawia msze dla wszystkich. Ksiądz Prochor przyjeżdża dwa razy do roku – stary jest, a do Brzózek Wielkich kawałek drogi i to nie najlepszej, ale pański samochód nawet w zimie przejedzie. Witalis umówił się z księdzem, że zaopiekuje się parafią – tu prawosławnych chrześcijan i katolików jest po połowie.
Witold pokręcił z niedowierzaniem głową. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały w znanym mu świecie. No, ale ten nie wydawał się znany, najwyraźniej był to jakiś rodzaj społeczeństwa alternatywnego, o którym – co prawda – wielokrotnie słyszał, ale nigdy go nie widział.
– Oprócz tego jest szkoła, tak? – zapytał, bo autentycznie zaczęło go to fascynować.
– Owszem. Mamy piętnaścioro dzieci. Jestem przewodniczącą komitetu szkolnego i członkiem rady parafialnej. Mieszka tu dwóch nauczycieli, którzy uczą wszystkich przedmiotów. Ja, pani Tekla i Witalis uczymy przedmiotów dodatkowych.
– Czego pani uczy? – zaciekawił się Witold.
– Hiszpańskiego, czasem geografii, a chętnych astronomii – odparła niezbyt skwapliwie, bo – jak Witold zdążył już zauważyć – mało mówiła o sobie. Przy okazji wyraził zdumienie organizacją nauki szkolnej w Idzie.
Mila ponownie wzruszyła ramionami i wydobyła duży pęk kluczy z kredensu oraz teczkę pełną różnych papierów i podała mu.
– To pańskie klucze i reszta rzeczy. Budynek jest na wzgórzu, dobrze go widać z drogi, bo wznosi się nad naszą doliną.
Witold podziękował za herbatę i się pożegnał. Odprowadziła go na ganek.
Wsiadając do samochodu, popatrzył jeszcze raz na niesamowity dom.
– Przepraszam bardzo, intryguje mnie ta wieżyczka…
– Dosyć koślawa, prawda? – uśmiechnęła się, ale bynajmniej nie z zakłopotaniem, raczej z dumą. Najwyraźniej uważała, że jej dom prezentuje się atrakcyjnie i okazale.
– No cóż, cud architektoniczny to nie jest – powiedział szczerze, choć tak po prawdzie szereg dziwnych dobudówek wydawał mu się sympatyczny. Widać było wysiłek, jaki ktoś włożył w upiększenie siedziby, nawet jeśli wyniki były niewspółmierne do chęci.
– Dzieci pomogły mi ją zbudować. To obserwatorium astronomiczne – wyjaśniła, znowu robiąc nieokreślony ruch ręką. Przypatrywała mu się przy tym badawczo spod grzywy kręconych włosów.
– Ma pani lunetę?
– Teleskop – poprawiła go. – Nazywa się „poszukiwacz komet”, mamy całkiem niezłe wyniki.
– W kometach? – drążył zagadnienie niezrażony, choć pani sołtys raczej nie wykazywała chęci do dalszej pogawędki.
– Tak, ale nie tylko. – Gestem dłoni zakończyła temat. – Jak będzie pan miał jakieś pytania, to proszę podjechać do mnie albo do szkoły.
Witold zrozumiał. Audiencja z Milą była zakończona. Czas wycofać się na z góry przyjęte pozycje. Pożegnał się krótko i wskoczył do samochodu.
3.
Już pierwsze spojrzenie na posiadłość objawiło mu prawdę w całej przerażającej okazałości – to, co kupił jako „dwór z przyległymi zabudowaniami”, było tak naprawdę eklektycznym pałacem z początku XX wieku. I to sporych rozmiarów. Budynek był piętrowy, wzniesiony z czerwonej cegły i jasnego kamienia, ozdobiony niezliczonymi wieżyczkami, loggiami oraz werandkami. Nad ryzalitem w głównej elewacji wznosiła się kolumna, zwieńczona bezgłowym i bezrękim posągiem.
– Boże święty! – jęknął Witold, przyglądając się ze zdumieniem swej nowej siedzibie, którą wcześniej widział tylko na zdjęciach, gdzie nie przedstawiała tak imponującego wyglądu. – A cóż to jest?
– Pan Mossakowski? – rozległo się wołanie z ganku. Witold wysilił wzrok w zapadającym szybko mroku i dostrzegł krępą kobietę, wycierającą dłonie w ścierkę.
– Tak, to ja – przytaknął, zastanawiając się, czy jest już za późno na ucieczkę. Doszedł do wniosku, że nie ma na nią szans.
– Witam pana. Jestem Gertruda Kowal, gotuję dla robotników, którzy remontują dwór.
– Pałac… – sprostował nieśmiało, przyglądając się po raz kolejny budynkowi.
– Mam nadzieję, że nie robi to panu różnicy, dwór, pałac, wszystko jedno. Przygotowałam dla pana kolację, bo wiedziałam, że będzie pan wolał zatrzymać się u siebie, a nie u księdza. Iwana ma wiele zalet, ale okropnie gotuje i dobrze pan zrobił, że pan tam nie zanocował.
Witold, wciąż jeszcze oszołomiony, wszedł do środka. Pachniało gipsem i świeżą farbą. Wnętrze domu było równie niesamowite: z hallu wchodziło się do otoczonego drewnianym gankiem westybulu. Ganek obiegał oba piętra domu i prowadziły z niego drzwi do wszystkich pomieszczeń. Te na parterze były w większości niewykończone – stały w nich drabiny i poniewierały się pędzle. Gdy uniósł głowę, ujrzał okrągły sufit, w którego środku znajdował się zwornik. Zapewne kiedyś przez obie kondygnacje zwieszał się tu żyrandol lub może nawet ozdobny świecznik. Ujrzał go oczyma wyobraźni – wielkie dębowe koło, na którym w rzędach ustawiano świecie. Ich migotliwy, ciepły blask rozprasza się tajemniczo na ścianach i sprzętach. Cienie przemykają po korytarzach, błądzą na schodach.
Otrząsnął się szybko z tego wyobrażenia, żywcem zaczerpniętego z gotyckiej opowieści grozy. Spojrzał ponownie w dół. Obok werandy znajdowały się drzwi do kuchni, z której dochodziły smakowite zapachy.
Witold wszedł tam, nie ociągając się. W kuchni – zwyczajem przyjętym najwyraźniej w tej okolicy – królował ogromny piec z zielonymi kaflami. Na dużym, drewnianym stole stały ciasta i wędliny. Pomiędzy półmiskami życzliwa ręka gospodyni ustawiła bukiet z polnych kwiatów. Było swojsko, ciepło i przytulnie.
– Niech pan siada – zachęciła go Kowalowa, mieszając energicznie w garnku. – A to mój syn. – Wskazała na siedzącego