zaszedł, bo dwaj strażnicy więzienni chwycili go za ramiona. Byli wysocy, lecz przy skazańcu wyglądali jak karły. Napięli mięśnie i z dużym wysiłkiem przytrzymali Monka.
– Jerome, zachowuj się – powiedział jeden ze strażników, starszy siwawy facet o pooranej twarzy.
Morderca wpatrywał się w profesora, skute ręce zwisały bezwładnie. Ramiona i ręce miał ogromne, jakby w rękawy jego kurtki wciśnięto kule do gry w kręgle. Świdrował Wainwrighta czarnymi oczami.
– Jak się nazywasz? – warknął.
Wydawało się, że Terry jest zaskoczony niespodziewaną konfrontacją, lecz teraz zrobił krok do przodu.
– Nie twoja sprawa – powiedział.
– W porządku, skoro chce wiedzieć, z kim ma do czynienia, to się przedstawię. – Archeolog wyprostował się i spojrzał śmiało na Monka. – Jestem profesor Leonard Wainwright. Nadzoruję ekshumację zwłok młodych kobiet, które zamordowałeś. Jeśli masz odrobinę oleju w głowie, to usilnie radziłbym ci współpracować z policją.
– Jezu… – jęknęła Sophie obok mnie.
Monk wykrzywił usta.
– Profesor… – mlasnął, jakby wypróbowywał smak tego słowa. Niespodziewanie przeniósł wzrok na mnie. – A ten to kto?
Terry wciąż sprawiał wrażenie zdezorientowanego, więc sam odpowiedziałem:
– David Hunter.
– David Hunter – powtórzył. – Biblijne imię.
– Tak. Dawid pokonał Goliata – odparłem bez namysłu.
Czarne ślepia przewiercały mnie na wylot. Usłyszałem przeciągły świst. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że Monk się śmieje.
– Cwaniaczek z ciebie, co?
Wreszcie spojrzał na Sophie, lecz Terry postanowił zakończyć osobliwą prezentację.
– Dosyć tych uprzejmości. – Dał znak konwojentom, żeby zabrali Monka. – Idziemy, szkoda naszego czasu.
– Słyszałeś, zgrywusie? – Drugi strażnik, zwalisty brodacz, próbował odciągnąć Monka.
Równie dobrze mógłby chcieć przesunąć posąg z marmuru. Więzień odwrócił głowę i wbił w niego wzrok bazyliszka.
– Nie szarp mnie, kurwa.
Atmosfera już wcześniej była napięta, teraz wydawało się, że powietrze iskrzy. Widziałem, że klatka piersiowa Monka wznosi się i opada w rytm przyśpieszonego oddechu. W kąciku jego ust pojawił się pęcherzyk śliny. Nagle jakiś mężczyzna przepchnął się przez kordon policjantów.
– Panie inspektorze, jestem mecenas Clyde Dobbs, adwokat pana Monka. Mój klient dobrowolnie zaoferował pomoc, wydaje się więc, że takie represjonowanie jest nieuzasadnione.
Miał wysoki nosowy głos, ton jakby znudzony i błagalny jednocześnie. Nie zauważyłem dotąd tego prawnika. Był po pięćdziesiątce, rzadkie siwe włosy zaczesał na łysy różowawy czerep. Trzymana w ręku teczka kompletnie nie pasowała do kaloszy i wiatrówki, które miał na sobie.
– Nikt nikogo nie represjonuje – odwarknął Terry. Posłał brodatemu strażnikowi wymowne spojrzenie.
Konwojent niechętnie puścił ramię Monka.
– Dziękuję – powiedział adwokat. – Proszę kontynuować.
Terry zacisnął zęby. Szarpnął gwałtownie głową.
– Dawać go!
– Odpierdolcie się ode mnie! – wrzasnął Monk, gdy strażnicy próbowali go odprowadzić.
W oczach miał obłęd. Patrzyłem przerażony, nie mogąc uwierzyć, że sytuacja tak szybko wymyka się spod kontroli. Czekałem na reakcję Terry’ego, chciałem, żeby coś zrobił, ale on stał jak sparaliżowany. Chwila niepewności ciągnęła się w nieskończoność, grożąc wybuchem przemocy.
Nagle Sophie zrobiła krok do przodu.
– Cześć, jestem Sophie Keller – powiedziała swobodnym tonem. – Pomogę ci odnaleźć miejsca pochówku.
Z początku nie było żadnej reakcji. Potem Monk przeniósł wzrok z Terry’ego na kobietę. Zamrugał powiekami i poruszył ustami, jakby próbował przypomnieć sobie ludzką mowę.
– Nie potrzebuję pomocy – odrzekł.
– Świetnie, w takim razie pójdzie nam bardzo łatwo. Ale będę w pobliżu, tak na wszelki wypadek. – Posłała mu uśmiech. Nie był zalotny ani nerwowy, tylko zwyczajny, normalny. – A, i pewnie chciałbyś, żeby ci zdjąć więzy z nóg. Daleko w nich nie zajdziesz.
Wciąż uśmiechnięta odwróciła się, aby ostatnie słowa dotarły do Terry’ego. Zobaczyłem, że policjanci wymieniają zdezorientowane spojrzenia. Terry zaczerwienił się i dał im znak.
– Tylko nogi – warknął. – Ręce zostają skute.
Miał oschły ton, ale wszyscy wokół zdawali sobie sprawę, że przed chwilą o mało nie stracił kontroli nad sytuacją. Zobaczyłem, że Roper patrzy, jak Terry usiłuje odzyskać przynajmniej pozory utraconego autorytetu; pozostali funkcjonariusze spojrzeli na siebie znacząco. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby Sophie nie zainterweniowała. Nie tylko zażegnała niebezpieczeństwo, ale jeszcze nawiązała więź z Monkiem.
W porównaniu z agresywnym zachowaniem sprzed chwili więzień wydawał się teraz osowiały i poskromiony. Prowadzony ścieżką przez konwojentów odwrócił wielką głowę w kierunku Sophie.
– Wygląda na to, że pani Keller przygarnęła sobie zwierzaczka – rzekł Wainwright, gdy ruszyliśmy za nimi, wypuszczając kłęby pary z ust w mroźny poranek.
– Świetnie sobie poradziła – stwierdziłem.
Dotarło do mnie, że przed chwilą nie tylko Terry stracił twarz.
– Tak pan uważa? – Wainwright wściekłym wzrokiem obserwował sylwetki idące przed nami. – Miejmy tylko nadzieję, że zwierzę jej nie pogryzie.
Można było odnieść wrażenie, że wrzosowisko uwzięło się na nas. Oziębiło się i zaczęło padać. Nieprzerwany miarowy deszcz przyginał trawę i krzaki do ziemi, mroził ciało tak samo jak umysł.
Monk wydawał się nieobecny. Stał nad pustym grobem Tiny Williams, a strużki wody spływały po jego czaszce na twarz, która przywodziła na myśl gargulca ze średniowiecznej świątyni. Jakby niczego nie widział i nie czuł.
O reszcie z nas nie można było tego powiedzieć.
– To beznadziejne! – warknął Wainwright, ocierając mokre policzki.
Archeolog wciągnął gruby kombinezon roboczy, przez co jego rosła postać wydawała się jeszcze większa. Chroniący ubranie i upaćkany czarnym błotem kombinezon wydawał się tak samo sfatygowany jak jego właściciel.
Beznadziejne, owszem. Wyjątkowo byłem tego samego zdania. Mój strój ochronny wpijał mi się w szyję i nadgarstki, przez co pociłem się mimo chłodu. Woda skapywała mi z kaptura srebrnymi strużkami, kilka zimnych kropel raz po raz przenikało pod spód. Taśma wciąż była rozpięta dokoła, lecz niebieski namiot zwinięto, a pusty grób wypełniała błotnista deszczówka. W ciągu ostatnich dni niesprzyjająca aura i ciągłe marsze dziesiątek stóp w jedną i drugą stronę uczyniły z ziemi zdradliwe grzęzawisko. Naszej wędrówce do tego miejsca towarzyszyły nieustanne przekleństwa funkcjonariuszy. W pewnej chwili Wainwright potknął się i o mało nie upadł.
– Nic mi nie jest – syknął, gdy