Simon Beckett

Wołanie grobu


Скачать книгу

No właśnie, śliska sprawa. O wszystkim dowiedziałam się dopiero dzisiaj po południu. Muszę się zadowolić zdjęciami. Poza tym nie wezwali mnie tu do oględzin grobu.

      – Jak to?

      Zawahała się.

      – Cóż, to chyba żadna tajemnica. Jestem tutaj, bo jeśli to jedna z ofiar Monka, pozostałe mogą być zakopane w pobliżu. Chcą, żebym wskazała najbardziej prawdopodobne miejsca. Na tym między innymi polega moja specjalność, na znajdowaniu tego, co ukryte. Szczególnie na znajdowaniu zwłok.

      – W jaki sposób?

      Byłem szczerze zaintrygowany. W ostatnich latach pojawiło się sporo nowinek technicznych pomagających w lokalizowaniu grobów, od aerofotografii przez geofizykę po termografię. A jednak to wciąż pozostawało szukaniem igły w stogu siana, zwłaszcza w takim zakątku jak Dartmoor. Co w tej sprawie może zdziałać behawiorystka?

      – Różny – odparła niezobowiązująco. – Już wiesz, czym się zajmuję. Teraz twoja kolej.

      Zacząłem nakreślać pokrótce, na czym polega moja praca, ale przerwałem na moment, bo pojawił się właściciel z jedzeniem. Postawił przede mną talerz tak gwałtownie, że sos chlusnął na stół. No, miałem nadzieję, że to jest sos, gdyż gęsta brązowa ciecz mogła być czymkolwiek.

      Razem z Sophie popatrzyliśmy na rozgotowane warzywa i szare mięso.

      – A więc zrezygnowałeś z wędzonego łososia i foie gras – mruknęła po chwili.

      – Widzisz, właśnie z powodu takich atrakcji moja robota jest warta zachodu – powiedziałem, starając się nadziać na widelec rozmiękły kawałek marchewki. – Skąd jesteś?

      – Z Bristolu, ale teraz mieszkam w Londynie. Przyjeżdżałam tu w dzieciństwie na wakacje, więc całkiem nieźle znam okolicę. Uwielbiam te otwarte przestrzenie. Chciałabym się tu kiedyś przeprowadzić, ale na razie praca… Wiesz, jak jest. Może, gdy znudzi mi się praca konsultantki policyjnej.

      – O Dartmoor się nie wypowiadam, ale Bristol trochę znam. To bardzo ładny kawałek Anglii. Moja żona pochodzi z Bath.

      – Aha.

      Uśmiechnęliśmy się do siebie świadomi, że właśnie nakreśliliśmy granice naszej znajomości. Oznajmiłem, że jestem żonkosiem, nie musieliśmy się więc teraz obawiać niewłaściwego interpretowania sygnałów.

      Sophie okazała się dobrą rozmówczynią, bystrą, z poczuciem humoru. Opowiedziała mi o swoim domu i planach, ja z kolei mówiłem o Karze i Alice. Oboje wspomnieliśmy o pracy, choć uparcie pomijaliśmy śledztwo, bo było rozwojowe, a my ledwo się poznaliśmy.

      Jednak gdy tylko spojrzałem w kierunku drzwi i zobaczyłem Terry’ego i Ropera idących w naszym kierunku, od razu odgadłem, że to się zmieni. Terry był wyraźnie zaskoczony widokiem nas obojga przy jednym stoliku. Podszedł z czujną miną.

      – Nie wiedziałem, że się znacie – rzekł.

      Roper zatrzymał się nieco z tyłu.

      Sophie posłała Terry’emu cierpki uśmiech.

      – Teraz już znamy. David właśnie opowiadał mi, czym się zajmuje. To fascynujące.

      – Poważnie? – mruknął Terry beznamiętnie.

      – Usiądziecie? – spytałem, czując się nieswojo z powodu napiętej atmosfery.

      – Nie, nie będziemy przeszkadzać. Chciałem ci tylko przekazać najnowsze ustalenia. – Spojrzał przez ramię. – Przynieś piwo, Bob.

      Roper zamrugał gwałtownie powiekami, ale nie okazał niezadowolenia, że jest traktowany jak chłopiec na posyłki. Ruszył do baru, pozostawiając za sobą nutę wody kolońskiej w powietrzu.

      – Jakie ustalenia? – spytałem.

      Terry zwrócił się tylko do mnie, jakby Sophie nie było w pobliżu:

      – Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że muszę gdzieś jechać? No więc kopnąłem się do tutejszego więzienia. Gadałem z Jerome’em Monkiem.

      To wyjaśniało, dlaczego zachowywał się tak tajemniczo. Z pewnością był spięty przed tym spotkaniem. Nie zdążyłem zareagować, bo wtrąciła się Sophie:

      – Przesłuchiwałeś go? Dlaczego nic o tym nie wiem?

      – Zapytaj Simmsa – odparł Terry.

      Była wściekła.

      – Nie wierzę, że pojechałeś tam bez konsultacji ze mną! Po co mnie tu ściągnęliście, skoro jestem pomijana? To kretyństwo!

      Próbowałem zachować kamienną twarz. Taktowność najwyraźniej nie była mocną stroną Sophie. Terry poczerwieniał.

      – Myślę, że Simms chętnie się dowie, że jest kretynem – warknął.

      – Mówiłeś, że są jakieś ustalenia – wtrąciłem się, próbując zmienić temat i zapobiec awanturze.

      Wkurzony Terry patrzył na Sophie jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się do mnie.

      – Monk twierdzi, że nie pamięta, którą gdzie zakopał. Ale chce współpracować.

      – Jak to współpracować?

      Zawahał się, jakby sam nie wierzył w to, co zamierzał powiedzieć.

      – Pokaże nam pozostałe groby.

      Więzienny furgon podskakiwał na wąskiej drodze. Sunął w obstawie policyjnych radiowozów i motocykli, błyskających niebieskimi światłami. Kolumna minęła porosłe trawą ruiny starego młyna, jedną z pozostałości po kopalniach cyny, o których mówił Wainwright. Zatrzymała się przy śmigłowcu, który stał na równym skrawku wrzosowiska, z leniwie obracającym się rotorem. Drzwi radiowozów się otworzyły i ukazali się uzbrojeni funkcjonariusze, szpiczasta broń połyskiwała matowo we wczesnoporannej mżawce. Odsunięto przednie drzwi furgonu. Dwaj strażnicy więzienni wysiedli i podeszli na koniec auta. Rząd umundurowanych mężczyzn zasłaniał mi widok, ale po chwili zobaczyłem, że otworzono także tylne drzwi.

      Wyłonił się mężczyzna.

      Policjanci i strażnicy szybko utworzyli ciasny kordon dokoła, znowu zasłaniając prawie wszystko, ale duża ogolona głowa była wyraźnie widoczna, sterczała nad kręgiem sylwetek jak biała futbolówka. Mężczyzna został podprowadzony do czekającego śmigłowca i przygięty lekko ku ziemi, gdy dwaj strażnicy wciągnęli go w obręb obracającego się rotora. Zaczął się wdrapywać nieporadnie do kabiny, jakby nienawykły do takich czynności. Poślizgnął się i upadł na jedno kolano. Ze środka wysunęły się ręce i chwyciły go za ramię, żeby pomóc. Właśnie wtedy ukazał się w pełnej odsłonie, bezkształtna bryła w więziennym drelichu.

      Chwilę później już był w kabinie. Jeden ze strażników też wsiadł i zatrzaśnięto drzwi. Rotory przyśpieszyły, a drugi strażnik wycofał się z powrotem do furgonu, przytrzymując ręką czapkę na głowie, gdy podmuchy wirującego powietrza spłaszczały trawę dokoła. Śmigłowiec uniósł się z ziemi, lekko przechylony wykonał skręt i odleciał, malejąc i malejąc, aż stał się czarnym paprochem na tle szarego nieba.

      Gdy warkot przycichł, Terry opuścił lornetkę.

      – No i co myślisz? – spytał.

      Wzruszyłem ramionami, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie palta. W drobnej mżawce widziałem kłęby swojego parującego oddechu.

      – Wszystko