przedstawiały ogromnego mężczyznę o łysej czaszce przypominającej kulę armatnią i ponurych wyrazistych rysach twarzy. Czarne oczy połyskiwały jak u lalki nad ustami ciągle wykrzywionymi w pogardliwym uśmiechu. Jeszcze bardziej niepokojące wrażenie sprawiała wgłębiona skroń, jakby ktoś wielgachnym kciukiem wgniótł bryłę gliny. To był upiorny widok, bo wydawało się, że takie zniekształcenie głowy powinno spowodować śmierć.
Szkoda, że nie spowodowało – uważała większość ludzi.
Szokowały nie tylko same zbrodnie, choć one by wystarczyły. Najgorsza była sadystyczna przyjemność, którą odczuwał Monk, wybierając bezbronne ofiary z okolic Dartmoor. Pierwsza, Zoe Bennett, śliczna czarnowłosa siedemnastolatka, pragnęła zostać modelką, lecz pewnego wieczoru nie wróciła do domu z klubu nocnego. Trzy dni później zniknęła druga dziewczyna.
Lindsey Bennett, siostra bliźniaczka Zoe.
Wtedy rutynowe poszukiwania zaginionej osoby trafiły na pierwsze strony gazet. Nie było wątpliwości, że oba porwania są sprawką tego samego człowieka. Gdy w koszu na śmieci znaleziono torbę Lindsey, prysła wszelka nadzieja, że siostry żyją, a opinia publiczna zawrzała. Strata jednej córki to wielki ból dla rodziców. Ale dwóch córek? W dodatku bliźniaczek?
Zniknięcie Tiny Williams, ładnej dziewiętnastolatki o kruczoczarnych włosach, nieuchronnie wywołało falę fałszywych donosów i panikę. Przez moment wydawało się, że jest konkretny trop – biały sedan był widziany przez świadków i zarejestrowany przez kamery przemysłowe w okolicy, gdzie przebywały Lindsey Bennett i Tina Williams.
Wtedy Monk dopadł czwartą kobietę i już na zawsze przypieczętował swój status potwora w oczach społeczeństwa. Dwudziestopięcioletnia Angela Carson była starsza od poprzednich ofiar. W przeciwieństwie do nich nie była też ładną brunetką. Zachodziła jeszcze jedna istotna różnica.
Angela Carson była głuchoniema.
Później sąsiedzi relacjonowali, jak Monk śmiał się w głos, gwałcąc i katując kobietę na śmierć w jej mieszkaniu. Kiedy wezwani na miejsce policjanci ze służby patrolowej wyważyli drzwi, ujrzeli go zakrwawionego i oszalałego nad zwłokami w zdemolowanej sypialni. Funkcjonariusze byli mężczyznami dużej postury, pobił ich jednak do nieprzytomności, po czym przepadł w objęciach nocy.
Rozpłynął się jak kamfora.
Mimo największej obławy w dziejach Wielkiej Brytanii nie natrafiono na ślad Monka. Ani bliźniaczek Bennett czy Tiny Williams. Jedynym tropem były szczotka do włosów i szminka Zoe, odnalezione pod przyczepą, w której mieszkał zabójca. Udało się go dopaść dopiero po trzech miesiącach; zauważono go przy drodze w sercu Dartmoor. Brudny i cuchnący, nie stawiał oporu podczas zatrzymania ani nie zaprzeczał stawianym oskarżeniom. Na procesie przyznał się do popełnienia czterech morderstw, nie chciał jednak ujawnić, co zrobił ze zwłokami zaginionych kobiet.
Zabójca wylądował za kratkami, więc sprawa przycichła, a trzy młode kobiety uznano za kolejne ofiary, których los pozostał nierozwikłaną zagadką.
Być może wkrótce miało się to zmienić.
Na ponurym wrzosowisku prężył się niczym latarnia morska jasnoniebieski policyjny namiot. Znajdował się z grubsza w połowie drogi między drogą a twardzielcem, dość blisko łączącej je wyboistej ścieżki. Stałem przez chwilę w mżawce, wciągając w płuca ziemistą woń mokrego torfu, zastanawiając się, co zobaczę w środku.
Następnie ruszyłem w kierunku namiotu.
Od połowy ścieżki do namiotu rozciągnięto trzepoczące na wietrze taśmy policyjne tworzące korytarz. W butach mi chlupało, gdy szedłem między nimi, bo od nieustannego chodzenia wrzosowisko przemieniło się w błocko. Teren wokół namiotu został odgrodzony, a wejścia pilnował umundurowany przewodnik z psem. Zziębnięty przestępował z nogi na nogę. Obserwował mnie bacznie razem ze swoim owczarkiem niemieckim.
– Mam się zgłosić do śledczego Simmsa – powiedziałem lekko zziajany.
Zanim funkcjonariusz zdążył odpowiedzieć, poła namiotu zatrzepotała i w wejściu stanął jakiś mężczyzna. Miał około czterdziestu lat, choć najwyraźniej usiłował uchodzić za starszego. Jego twarz była całkowicie pozbawiona rysów, zapewne dlatego zapuścił wąsy, które nadawały mu żołnierski wygląd. Biały kombinezon ochronny niezbyt do niego pasował. Mężczyzna ściągnął kaptur, spod którego wyjrzały czarne włosy, uczesane tak starannie, jakby zostały odlane z formy.
– Doktor Hunter? Nadinspektor Simms.
Domyśliłbym się nawet, gdybym nie rozpoznał głosu: władczego, oficjalnego, pewnego siebie. Jasne oczy przewierciły mnie na wylot; poczułem, że właśnie wystawiono mi – dobrą lub złą – ocenę.
– Miał pan być pół godziny temu – stwierdził i zniknął w namiocie.
„Mnie też jest bardzo miło”, pomyślałem.
Przewodnik przesunął się, żeby mnie przepuścić, zaciskając dłoń na psiej smyczy. Mimo to czułem na sobie niemiłe uporczywe spojrzenie ślepi, gdy wyminąłem funkcjonariusza z owczarkiem i wszedłem do środka.
Po krótkim spacerze wrzosowiskiem wnętrze wydało mi się ciasne i zatłoczone przez krzątające się postacie w kombinezonach. Światło rozproszone pod kopułą z niebieskiego brezentu sprawiało nieziemskie wrażenie, a powietrze było wilgotne i lepkie, z nutą stęchlizny charakterystycznej dla namiotów. Oprócz tego poczułem zapach świeżo skopanej ziemi i jeszcze inną, o wiele mniej miłą woń.
Miejsce pochówku znajdowało się pośrodku.
Dokoła rozstawiono reflektory, parujące lekko z powodu wilgotności. Prostokątną dziurę w pokładach czarnego torfu otoczono metalowymi podkładami i okolono linką. Nad dołem klęczał zapewne jeden z techników, barczysty mężczyzna trzymający uniesione dłonie w rękawiczkach, jak chirurg podczas operacji. Przed nim coś wystawało z ubłoconej ziemi. Na pierwszy rzut oka mogło to być cokolwiek – kamień, splątany korzeń – ale wystarczyło się bliżej przyjrzeć.
Ludzka ręka, której kości były wyraźnie widoczne z powodu zaawansowanego rozkładu tkanki.
– Przegapił pan spotkanie z patologiem, ale on wróci, gdy zwłoki będą gotowe do transportu – powiedział Simms, odciągając moją uwagę od miejsca pochówku. – Doktorze Hunter, to profesor Wainwright, nasz archeolog. Będzie nadzorował wydobycie szczątków. Zapewne słyszał pan o nim.
Przyjrzałem się uważniej klęczącej postaci. Wainwright? Poczułem ucisk w żołądku. Owszem, słyszałem. Wykładowca z Cambridge współpracujący z policją jako konsultant. Leonard Wainwright był jednym z czołowych specjalistów w zakresie medycyny sądowej w kraju, ważną personą, której nazwisko nadawało wiarygodność wszelkim ustaleniom w śledztwie. Lecz pod obliczem uczonego kryła się postać słynąca z bezwzględności wobec każdego, kto wydawał się konkurentem. Wainwright był głośnym krytykiem tak zwanych „modnych metod” w każdej dyscyplinie medycyny sądowej oprócz własnej. Większość swojego gniewu kierował przeciw antropologii sądowej, nowo powstałej dziedzinie ocierającej się o jego specjalność. Zaledwie rok wcześniej opublikował pracę w piśmie naukowym, w której ośmieszył określanie czasu zgonu na podstawie stopnia rozkładu ciała. Tytuł brzmiał: „Zupełna zgnilizna”. Przeczytałem ten tekst bardziej z rozbawieniem niż irytacją.
Wtedy nie miałem jednak pojęcia, że będę musiał współdziałać z jego autorem.
Stawy w kolanach strzyknęły głośno, gdy się wyprostował. Miał około sześćdziesięciu