ze szkoły nazywali Rankie, wyniósł z domu przekonanie, że aby przeżyć, trzeba umieć kraść, ale tak, by nie dać się złapać. Jego starszy brat J.T. wbijał mu to do głowy od małego. Tymczasem teraz sam został przyłapany na kradzieży motocykla z Water Street. Pechowo dla J.T. paliwo w baku się skończyło, zanim zdążył dotrzeć do portu. Właściciel, młody i wysportowany prawnik, ruszył za nim w pościg, a w rezultacie nie tylko odzyskał motocykl, ale też doprowadził do postawienia J.T. zarzutów karnych w związku z kradzieżą.
Lorcan wiele razy dostał od braci baty za to, że choć oni uparcie go ze sobą wszędzie ciągali i próbowali nauczyć różnych rzeczy, on wiecznie im uciekał. Nie chciał być złodziejem. Nie chciał rozczarować siostry Therese.
Dzisiaj J.T. miał stanąć przed sądem. Lorcan lojalnie towarzyszył matce w drodze na rozprawę, a potem godzinami przesiadywał na piaskowcowych stopniach St George’s Hall.
– J.T. powiedział, że za godzinę wychodzi, mamo – wspomniał o dziewiątej, a tymczasem minęła już dwunasta.
Od tego siedzenia na kamiennych stopniach było im tak strasznie zimno, że Lorcan w pewnym momencie doszedł do wniosku, że jeśli brat wkrótce nie wróci, to on zamarznie na śmierć. Miał na sobie tylko ciemną kurtkę, matka zaś otulała się szalem, z którym chyba nigdy się nie rozstawała, poza domem ani w domu. Siedzieli tak i czekali. Matka płakała, najpierw trochę, a potem trochę bardziej. Lorcan namawiał ją, żeby wrócili do domu i tam poczekali na J.T. Nic jednak nie wskórał, a każda wzmianka na ten temat wywoływała nowy potok łez. Pani Ryan zdawała się w ogóle nie odczuwać zimna, ale Lorcan ledwo był w stanie cokolwiek powiedzieć, tak mocno szczękał zębami.
W końcu miał szczerze dość wyczekiwania i chłodu, przez które nie był nawet w stanie trzeźwo myśleć, więc postanowił wejść do przestronnego wnętrza St George’s Hall. Gdy poczuł ciepło na twarzy, o mało co nie krzyknął z zachwytu. Przestrzeń ogrzewał duży kominek, wielkości całego ich salonu. Niestety, nie było mu dane nacieszyć się tym doświadczeniem.
– Halo! Co ty tu robisz?
Przez chwilę nie mógł oderwać oczu od płomieni w kominku, ale jeszcze zanim się odwrócił, dobrze wiedział, że to pytanie zostało skierowane do niego.
– Szukam mojego brata, proszę pana. On się nazywa J.T. Ryan. – Lorcan ostrożnie dobierał uprzejme słowa, jakby rozmawiał z księdzem.
– Wynocha! Spadaj stąd. Już!
Liczne głowy w melonikach i perukach na chwilę oderwały się od swoich spraw i spojrzały na Lorcana, który gniótł starą czapkę w dłoniach. Natychmiast spłonął rumieńcem ze wstydu.
– Nie szwendać mi się tu! Nie pokazuj mi się tu więcej, obdartusie! – wrzasnął policjant.
Lorcan odwrócił się i wybiegł przez wielkie drzwi. Nie rozumiał, co się stało. Gdyby wraz z matką nie widzieli na własne oczy, jak J.T. przekracza próg tego budynku, mogliby teraz zwątpić, że w ogóle się tam pojawił. Lorcan nie powiedział mamie, jak został potraktowany przez policjanta. Ona chyba nawet nie zauważyła, że on na chwilę zniknął. Z oczu stale płynęły jej łzy. Lorcan aż za dobrze wiedział, dlaczego ona tak rozpacza. To J.T. jako jedyny przynosił do domu pieniądze. Nie miał co prawda żadnej pracy, ale regularnie skądś brał na czynsz i tylko dzięki temu ciągle jeszcze mieli dach na głową.
Mijały kolejne godziny, a Lorcan tracił cierpliwość. Do tego zaczynał mu doskwierać głód. Matka przestała płakać i teraz już tylko cicho jęczała. Chłopak uznał, że musi wreszcie coś zrobić – i to szybko. Ona powoli traciła kontakt z rzeczywistością.
Wtedy zauważył, że z sądu wychodzi oprychowaty chłopak. Znał go, to był kolega J.T. Miał nie więcej niż siedemnaście lat. Już go kiedyś widział, u nich na ulicy, jak rozmawiał z J.T. To był jeden z braci Bevanów, którzy mieli jeszcze gorszą reputację niż Ryanowie. Mieszkali w dzielnicy zwanej Dingle i ponoć trzęśli całą okolicą. Lorcan widział go ostatnio zaledwie tydzień wcześniej. Stał skulony pod lampą, chował się za śmietnikami. Gdy Lorcan zapytał brata, kto to jest, oberwał od J.T. w głowę.
– Zamknij tę swoją cholerną mordę i nigdy więcej mnie o to nie pytaj – warknął, a potem wrócił do domu i zatrzasnął bratu drzwi przed nosem.
Teraz chłopak od Bevanów gapił się na Lorcana, więc ten instynktownie przysunął się do matki, jakby chciał ją chronić. Tamten przystanął na chwilę, żeby coś powiedzieć, a potem poprawił sobie czapkę, uśmiechnął się złowrogo do Lorcana i zbiegł po schodach.
Lorcan domyślał się, że tamten wie, co się dzieje z J.T., skoro był w środku. Może z nim rozmawiał, może miał dla niego jakąś wiadomość… Przez chwilę rozważał, czyby za nim nie pobiec, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Właściwie co tydzień w „Echu” pisano o jakichś wybrykach Bevanów. Lorcan już wolał marznąć tu cały dzień, niż rozmawiać z tym typem o brudnej twarzy, poobijanych kłykciach i groźnych oczach.
Odprowadzając oprycha wzrokiem, Lorcan doszedł do wniosku, że być może będzie musiał przejąć teraz pałeczkę po starszym bracie. Być może jednak będzie musiał z tym całym Bevanem pogadać. Być może będzie musiał się dowiedzieć, skąd jego brat brał pieniądze na czynsz. Innego wyjścia mogło nie być.
– Co robimy, mamo? – zapytał. – Czy ja już mogę szukać pracy? Przecież mam już czternaście lat, prawda?
Jego matka nie wiedziała dokładnie, kiedy przypadają urodziny jej syna, ale w zeszłym tygodniu coś na ten temat wspomniała, a wtedy siostra Therese upiekła w klasztorze tort dla Lorcana, żeby mógł go zanieść do domu.
Matka chyba nie słyszała syna.
– Och, Lorcan, co my zrobimy? Gdzie się podział ten J.T.? Chyba go nie zamknęli, co? Co my ze sobą poczniemy?
Lorcan się przeraził. Czuł się tak, jakby uchodziło z niego życie. Kobieta, która powinna nad tym wszystkim panować, teraz rozpadała się do reszty na schodach St George’s Hall, a on zupełnie nie wiedział, jak się zachować.
Gdy zaczęło zmierzchać, wiedział już, że coś jest poważnie nie tak. Instynkt mu podpowiadał, że tym razem jego brat trafi za kraty na bardzo długi czas. Nadal jednak siedzieli na tych schodach i czekali, mimo braku nadziei jednak licząc na to, że J.T. za chwilę się pojawi, wyrzuci w powietrze czapkę i zakrzyknie jak wiele razy wcześniej: „Udało się! Upiekło mi się! Gliny mnie nie ruszą”.
Wzdłuż ulic zapłonęły latarnie, a fala mężczyzn w melonikach i z teczkami w ręku wylewała się z budynku i spływała po schodach. J.T. wśród nich nie było. Minął ich za to policjant, który wcześniej wyrzucił Lorcana z budynku. Głośno pożegnał się z kolegą z sądu, a potem nachylił głowę i wypuścił pelerynę na wiatr. Lorcan tak się ucieszył, że wreszcie pojawił się ktoś, kto może coś wiedzieć na temat jego brata, że zapomniał o tym, jak został wcześniej potraktowany, i zaszedł policjantowi drogę. Nie zdążył nawet wymamrotać „przepraszam”, bo policjant odezwał się pierwszy.
– Nadal się tu szwendasz? – warknął.
Potem spojrzał mu przez ramię i dostrzegł jego matkę, która z twarzą schowaną w szalu kołysała się w przód i w tył. Już nawet nie miała siły płakać. Lorcan się o nią martwił, bo ona przecież tego dnia nic nie jadła. On zresztą też nie. Poza tym od tego zimna niemal odchodziła od zmysłów. Lorcan zaczął się trząść, ale tym razem ze strachu.
– Twojego niewydarzonego brata zabrali stąd dobrych parę godzin temu. Dostał pięć lat w Walton Gaol, moim zdaniem zasłużenie. Takiego to powinni na zawsze usunąć z naszych ulic. Złodziej i żebrak. Ciebie też będę miał na oku, chłopcze, jak cię tu znowu zobaczę. Ryanowie są u mnie na cenzurowanym. – Potem zwrócił się do jego matki: – Halo, kobieto! –