ktoś odpalał zapałkę albo kaszlał gardłowo.
– Tyle tylko, że idzie na mszę.
– Ta to jest wiecznie na kolanach. Jeszcze przed czterdziestką je sobie powygniata i do niczego nie będą się nadawały. A co jej z tego przychodzi? Najwięcej się modli, a ma najmniej. Chyba że najwięcej problemów na głowie. Która z nas by wytrzymała z tym marudą Paddym? – Elsie zamknęła zapalniczkę gwałtownym ruchem, po czym wrzuciła ją do torebki i zaciągnęła się papierosem. – Wyobraź sobie, że mało brakowało, a bym zapomniała torebki, czyli papierosów, portmonetki i wszystkiego. Odkąd się dziecko urodziło, tracę kontakt z rzeczywistością.
– Tracisz? Ja bym powiedziała, że już dawno straciłaś. Słuchaj, możesz sobie mówić o Paddym, co tylko chcesz, ale ja się martwię o Noleen Delaney. Ta kobieta ma ciężkie życie. W tym domu wiecznie brakuje pieniędzy, a ona jakoś daje radę i jeszcze się uśmiecha. Tam przecież wszystko zależy od niej i od tego jej Bryana, a to przecież dzieciak. Poza tym jest jeszcze czwórka innych dzieci do wykarmienia.
Elsie przyglądała się Biddy spod przymrużonych powiek, bo dymu było tyle, że oczy zaczęły jej łzawić.
– Wczoraj wieczorem po mszy zajrzała do Marthy, a przy okazji przeżegnała dłoń małego sześciopensówką. Martha próbowała odmówić, ale ona w ogóle nie chciała słuchać. To dobra kobieta. Zasługuje na lepszy los, bez dwóch zdań.
Biddy przetarła boczną szybę, żeby dało się wyjrzeć przez okno odjeżdżającego autobusu. Obie patrzyły, jak Noleen znika pod łukowatym sklepieniem kościoła, który zawsze dawał jej schronienie. Miała przed sobą jedynie pół godziny w ciągu dnia, gdy w jej życiu gościła nadzieja.
– Miej nas, Panie Boże, w opiece – wymamrotała Biddy, a potem odwróciła się do Elsie i uniosła papieros w powietrze. – O, widzę, że tylko swojego odpaliłaś, ty paskudo.
– Aj, przepraszam, Biddy. – Elsie z powrotem otworzyła torebkę i zanurzyła rękę w poszukiwaniu zapalniczki.
– Jest na tym świecie tylko jedna tajemnica, której nigdy nie zrozumiem – stwierdziła Biddy. – Mianowicie jak, do licha, to możliwe, że przełożona pielęgniarek z tobą wytrzymuje.
– Ależ, Biddy, nie mów tak. To okropne. – Elsie chyba zrobiło się przykro.
Biddy pożałowała swoich słów. Elsie żyła we własnym świecie lekkiego zamętu i chaosu, ale ciężko pracowała, i Biddy doskonale wiedziała, dlaczego przełożona pielęgniarek chce ją zatrudniać – ze względu na jej zaangażowanie i lojalność. Nie ulegało też wątpliwości, że Elsie w znaczącym stopniu ułatwiała siostrze przełożonej życie.
– Czego mam nie mówić? O co ci chodzi? Przecież ty jesteś taka gruboskórna, że ciebie nic nie rusza. Co jest grane?
– Sama nie wiem, Biddy. To chyba przez te nowe sale operacyjne i całe to gadanie o nowym szpitalu. Mnie to się wydaje, że lada moment wszystko się zmieni. A ja nie lubię zmian. Naprawdę nie lubię. W czasie wojny nic się nie zmieniało. Bomby spadały, a my cały czas pracowałyśmy. No wiesz, dzień w dzień robiłyśmy to samo. Jeśli to się wszystko pozmienia, to przecież dla nas, starych, nie będzie już miejsca. Trudno za tym wszystkim nadążyć. Nie wiem, jak długo jeszcze siostra przełożona da sobie radę po śmierci matki. Doktor Gaskell też pewnie ma co najmniej z siedemdziesiątkę.
Biddy zanurzyła rękę w kieszeni płaszcza i wyjęła odliczoną sumę dla biletera, który właśnie nadchodził.
– Kobieto, nie wygłupiaj się. Tych dwoje nie odejdzie ze szpitala, dopóki ich nie wyniosą. Oni są sercem i duszą St Angelus. Nigdzie się nie wybierają, a dopóki oni nie znikną, to i dla nas będzie miejsce.
Bileter podszedł do nich chwiejnym krokiem, chwytając się oparcia przed nimi dla równowagi. Wyciągnął rękę po pieniądze. Położyły mu na dłoni po dwa miedziaki. On wrzucił pieniądze do skórzanej sakiewki, a im podał dwa szare bilety. Zaraz potem przeniósł swoją uwagę na kolejnych pasażerów. Bileter świadomie milczał podczas tej transakcji. Nie odzywał się do żadnej z nich, odkąd pewnego wieczoru zaproponował Biddy, że ją zabierze do Irish Centre na drinka, a potem odprowadzi do domu. To było dzień po tym, jak Mick na dobre się ulotnił.
– Jedno wiem – powiedziała Elsie. – Kiedy już w końcu przejdziemy na emeryturę, to ktoś na pewno się z tego ucieszy. – Wskazała głową na biletera. – On ci nigdy nie wybaczył, że mu wtedy dałaś kosza.
– Przecież to był jakiś głupi żart – żachnęła się oburzona Biddy. – Właśnie pozbyłam się jednego faceta, a już miałam umawiać się z następnym?
Elsie korciło, by odpowiedzieć, że facet, którego się pozbyła, pracy unikał jak ognia i próbował uciec z jej porcelaną z Belleek oraz portmonetką, a ten w autobusie czy słońce, czy deszcz, przychodzi codziennie do roboty i pobiera od nich opłatę za przejazd. To z pewnością zupełnie inny typ mężczyzny. Ostatecznie jednak ugryzła się w język. Biddy można było wytknąć błąd tylko w szczególnych okolicznościach, a te akurat do takich nie należały.
Obie kobiety odwróciły się do okna i wyjrzały na zewnątrz. Myślały o przeszłości. Hamulce autobusu zapiszczały i po chwili pojazd skręcił, a ich oczom ukazały się maszty statków wynurzające się z czarnej toni Mersey jak rozcapierzone palce tonącego człowieka. Autobus zaczął oddalać się od portu i podjeżdżać pod stromą górkę prowadzącą do szpitala i Lovely Lane. Światła autobusu, który wiózł dwie pogrążone w myślach kobiety o bladych twarzach i upudrowanych różem policzkach, odbijały się w ciemnych szybach zasłoniętych okien domów, których mieszkańcy jeszcze spali. Biddy i Elsie przyglądały się, jak pracownicy sklepów odsuwają okiennice i jak pokaźnych rozmiarów matrona wspina się po schodach prowadzących do zakładu przetwórczego, a potem zmaga się z potężnymi zamkami strzegącymi drzwi. Handlowcy z doków zaprzęgali właśnie konie do platformowych wozów, nic sobie nie robiąc z dudniących im nad głowami torów kolejki portowej, którymi pierwsi robotnicy wyruszali do Clarence Dock.
Biddy rzuciła papierosa na podłogę między siedzeniami, po czym zgasiła go czubkiem buta. Pod palcami stóp poczuła jego ciepło. Szukała w głowie pozytywnych i budujących słów, ale nic nie wymyśliła. Elsie miała sporo racji. Lada dzień wiele mogło się zmienić, a wizja życia z powojennej emerytury w wilgotnym domu przedstawiała się niezbyt kusząco. Biddy przez lata starała się nie myśleć o przyszłości, o tym, co z pewnością ją czeka. Teraz jednak przyszło jej do głowy, że jeśli Elsie ma rację, to będzie musiała się z tym zmierzyć wcześniej, niżby chciała.
Podczas gdy Noleen odmawiała swoje zdrowaśki w kościele St Chad’s, w domu przy Vince Street Paddy Delaney siedział u szczytu schodów, przygotowując się do pokonania trasy wiodącej w dół do kuchni.
– Tato, wszystko w porządku? – zapytał Bryan, który codziennie wstawał pierwszy.
Bryan dzielił sypialnię z braćmi, Finnem, Jackiem i Cahillem, oraz siostrą Mary, jedyną, która w całym domu miała własne łóżko, oddzielone od reszty pokoju zasłoną zawieszoną na drucie przeciągniętym pod sufitem. Przegroda pojawiła się, aby zapewnić dziewczynce wkraczającej w wiek nastoletni choćby namiastkę prywatności, której bardzo potrzebowała. Niewiele to natomiast pomogło na kłótnie między rodzeństwem, które strasznie irytowały Noleen.
– W porządku, chłopcze. Mógłbyś przynieść butelkę, która stoi przy moim łóżku? Nie chciałbym nic rozlać, żeby nie zdenerwować twojej matki.
– Przyniosę, tato. No dalej, ty pierwszy.
Bryan stał u szczytu schodów i czekał, aż ojciec na pośladkach zsunie się na sam dół.
– Mam ci podać kulę, tato? – zadał to samo pytanie co zawsze.
– Nie,